Na następcę "Infinity" fani
Devina Townsenda musieli poczekać dwa lata. W 2000 roku na rynek
trafił album, który przez wielu określany jest mianem - trudnego, nieznośnego i dziwnego. I w istocie jest to najdziwniejsza
pozycja w całej dyskografii muzyka. Płyta "Physicist" to
wydawnictwo, na którym swoją niepodważalną przewagę
zaznaczył industrial.
Od samego początku płyta uderza w nas hałaśliwą, mocną brutalną muzyką. Prosto zaaranżowana, ale za to z całkiem bogatym przekazem. Zwolnień jest niewiele (chociaż jeśli już są to - tak jak w "Jupiter" i najdłuższym "Planet Rain" - dodają płycie niewątpliwego uroku) na albumie dominują bardzo szybkie rytmy, nie rzadko - podwójna stopa i głos Devina, który czasami przywodzić może na myśl Roba Halforda z Judas Priest. Na największą uwagę zasługują perkusyjne wygibasy Gene'a Hoglana, są nieocenionym składnikiem tego wydawnictwa. W prawdzie ze świecą tu szukać skomplikowanych podziałów rytmicznych, ale nie da się ukryć, że to właśnie Gene napędza cały zespół dodając niezbędnej energii reszcie kompanów. Niemniej, jednak bardzo trudno jest mi znaleźć na "Physicst" utwory, które przyciągnęły by moją uwagę na dłużej. Zdarzają się pomysłowo zaaranżowane wokale, jednak same kompozycje specjalnie między sobą się nie różnią.Trzecia solowa płyta Devina Townsenda - "Physicist" to ciężkostrawny album, cholernie trudny w odbiorze, skierowany raczej do osób lubujących się w muzycznej ekstrawagancji, a i w wypadku takich osób trudno o zachwyty. Cała płyta jest raczej monotonna, nic wyjątkowego się na niej nie dzieje. Tylko dla zapalonych fanów Kanadyjczyka.
Tracklista:
01. Namaste
02. Victim
03. Material
04. Kingdom
05. Death
06. Devoid
07. The Complex
08. Irish Maiden
09. Jupiter
10. Planet Rain
Wydawca: InsideOut (2000)