Przyniosły go dwie dziewczynki. Leżał na boczku, obojętny, i krwawił z nosa. Dopadł go pies? Potrącił rowerzysta?
Dostał lekarstwa i dziewczynki zabrały go do domu, by się nim zaopiekować.
Zaczęło być lepiej.
Potem było coraz gorzej.
Nie byliśmy pewni, co maluszkowi dolega. Czy to uraz, czy to stres, czy przyplątała się infekcja? A może wszystko naraz? Zapalenie płuc.
W końcu zabrałam go do siebie, bo wymagał stałej opieki, a w szpitalu nie chciałam go zostawiać.
Przez te kilka dni, dzień w dzień i noc w noc moja uwaga kręciła się wokół maluszka. Nazwaliśmy go Bamboszek. Był kochany i taki bezbronny...
Wiedziałam przecież, że szanse są żadne. A mimo to nadzieja, ta głupia nadzieja gdzieś się tliła.
Dziewczynki też miały nadzieję. Dzwoniły codziennie, dopytywały się.
Dzisiaj musiałam do nich zadzwonić, że Bamboszek w nocy zasnął, po raz ostatni.
Cały dzień walczę dzisiaj z pustką. I staram się nie płakać. Płakałam w nocy. I rano. Takie małe łzy - dla małego jeża.
HardKill : To kup sobie kalosze :) http://www.clanofxymox.com/images/xydial.gif
Durante : Suchar alert!
Durante : Jeży nie żresz. :P