Kolejni wielcy doczekawszy zimy, odchodzą by dołączyć do anielskich zastępów, a tu na ziemskim padole, historia się powtarza.
Interes się kręci.
Na pożywce w postaci wiadomości o śmierci, niczym bakterie mnożą się bataliony wszelkiej maści przyjaciół, biografów, znajomych, fanów, znawców twórczości, speców i ekspertów. Ba, odnajdują się nawet dalecy, zaginieni krewni, którzy z rozrzewnieniem opowiadają o zażyłości jaka łączyła ich ze zmarłym. Wywiady, wspomnienia, omówienia, komentarze... a wszystkim żal, wszyscy czują „niepowetowaną stratę” bo... wielkim Polakiem/Polką był/a.
Krótko po „machinie medialnej” rusza „przemysł”. Przedruki, wydawnictwa audio i video, kolekcje, ekranizacje, nieautoryzowane biografie, fundacje, pamiątki, ulubione miejsca, potrawy i przede wszystkim wznowienia samej twórczości.
Irytuje mnie to, zwłaszcza jeśli wezmę pod uwagę rzeczywistą popularność danej osoby i/lub jej działalności za życia. Czyżby pisarz, piosenkarz, papież, aktywista społeczny, publicysta czy aktorka zasługiwali na to, by się nimi zainteresować dopiero po śmierci?
Przez taki obrót spraw, o każdej z tych osób mogłabym powtórzyć za Tomaszewską:
„Bardzo silnie tkwisz
w mojej
nie-pamięci”
Nie sądziłam, że reguła niedostępności dóbr może mieć zastosowanie także wobec ludzi, ale „business is business” a „nazywając rzecz po imieniu”: mleczna krowa zdechła ale póki zewłok ciepły, da się mleko wydoić.
P.S.
Ech... „święte” moje „oburzenie”. Jestem przecież częścią
tej promocyjnej układanki. :/