.
.
.
A więc jadę. Nie sądziłam, że mi się uda, ale na szczęście nie miałam racji. Zostawiam za sobą smutne, ogołocone ze sprzętów mieszkanie, puste konto bankowe i wspaniałych przyjaciół, którzy poświęcili swoje oszczędności bym mogła zebrać wystarczającą na wyjazd kwotę. Ściskam w ręku bilet lotniczy do Pekinu i z niecierpliwością przestępuję z nogi na nogę, marząc o tym, żeby stojąca przede mną kolejka do odprawy celnej poruszała się szybciej. Pomimo tego, że boję się latać, wyczekuję z utęsknieniem chwili, gdy samolot oderwie się od ziemi i powiezie mnie ku upragnionemu celowi - ku zdrowiu i życiu. Bo widzicie, jadę do Chin nie po to, aby zwiedzać ten piękny kraj, lecz by poddać się operacji przeszczepu serca. Choć z pozoru jestem stuprocentowo zdrową kobietą, to wewnątrz mojego organizmu rozgościła się poważna choroba o ładnie brzmiącej, łacinskiej nazwie "morbus ischaemicus cordis", co na polski tłumaczy się jako chorobę niedokrwienną serca.
Choroba niedokrwienna ma wiele postaci - u części osób przebiega w sposób dość łagodny, inni zaś z jej powodu narażeni są na poważne niebezpieczeństwo. Jeśli chodzi o mnie to należę do tej drugiej grupy. W swoim krótkim, bo zaledwie trzydziestoletnim życiu, przeszłam już trzy zawały. Jak twierdzą lekarze, kolejny bedzie śmiertelny. Jedyna szansą na odzyskanie zdrowia jest przeszczep serca. Niestety, taka operacja nie jest możliwa w Polsce. Przyczyna jest banalna - wyjątkowo niestabilny stan mojego organizmu. Żaden z lekarzy, których rad zasięgałam, nie był gotów podjąć się ryzyka przeprowadzenia takiej operacji. W oczach polskich medyków byłam i jestem chodzącym trupem, dla którego nie warto narażać kariery.
Zawsze byłam zdeterminowaną osobą. Skoro nie mogłam liczyć na pomoc służb medycznych we własnym kraju, zwróciłam uwagę na możliwości ratunku w Europie i Stanach Zjednoczonych. Kontaktowałam się z najsłynniejszymi kardiologami tylko po to, by za każdym razem usłyszeć: "Bardzo chciałbym/chciałabym Pani pomóc, ale ryzyko związane z Pani operacją jest zbyt duże. W razie niepowodzenia skażę Panią na śmierć. Moja etyka mi na to nie pozwala. Nie czuję się na siłach by podjąć się przeprowadzenia tak niebezpiecznego zabiegu."
Każda odmowa zabijała we mnie nadzieję. Wciąż jednak wierzyłam, że gdzieś, gdzie jeszcze nie szukałam, istnieje lekarz, który nie ulęknie się wyzwania i wyrwie mnie z łap przedwczesnej śmierci. Desperacko chciałam żyć i byłam pewna, że nie zawaham się przed niczym, byle tylko mieć szansę poddać się operacji. Moja wiara w powodzenie była ogromna i być może to ona spowodowała, że pewnego dnia, zupełnie przypadkowo, trafiła do mnie wiadomość o chińskich lekarzach-cudotwórcach. Skośnoocy specjaliści mieli być geniuszami chirurgii, ratującymi przed kostuchą ludzi, którym nikt inny nie dawał już szansy. Jak na najlepszych w swym zawodzie przystało byli też bardzo kosztowni. Obiecywali dokonać cudu, lecz za słoną opłatą. Gdy dowiedziałam się o wielkości kwoty, otwierającej drzwi ich magicznej kliniki, doznałam zwątpienia. Decydując się na pomoc chińskich kardiologów musiałabym wyzbyć się oszczedności całego życia i jeszcze zadłużyć się na kilkanaście lat do przodu. Co jednak było dla mnie ważniejsze - własne istnienie, czy garść brzęczących monet? Odpowiedź była jasna. Postanowiłam bez względu na koszt poddać się operacji. Jeśli ją przeżyję, to będę miec szansę na odbudowanie utraconego majątku. Z tą myślą w głowie i nadzieją w sercu wykręciłam telefoniczny numer chińskiej lecznicy. Gdzieś z drugiego końca globu doleciał mnie lekko zniekształcony głos: - "This is Xian-Thiu hospital. How can we help you?"
* * *
I oto jestem w słonecznych,
tętniących życiem Chinach. Spaceruję po ludnych uliczkach Pekinu,
wchłaniając w siebie jego zapachy i barwy. Serce bije mi mocno i równo,
jak młot w fabryce. W głowie wirują radosne myśli. Jutro od rana będę
brać udział w medycznych testach i badaniach, które mają wskazać
lekarzom możliwość operacyjnych niebezpieczeństw i pooperacyjnych
powikłań. Mimo tego, że ryzyko jest bardzo duże, wierzę, że wszystko
pójdzie gładko.
* * *
Nie sądziłam, ze wstępne analizy będą tak męczące. Lekarze zbadali już we mnie chyba wszystko, co tylko mogli. Czuję się, jakby przepuścili mnie kilkukrotnie przez ogromną maglownicę. Moje ciało domaga się odpoczynku, ale to jeszcze nie koniec badań. Muszę zaliczyć je wszystkie, wszak chodzi tu o moje własne życie. Zaciskam więc zęby i poddaję się wszędobylskim palcom i napastliwym oczom medyków, nie wspominając o paskudnych, wciskających się pod skórę igłach i przyklejonych do ciała czujnikach. Wiem, że muszą dokładnie zanalizować mój stan i potulnie poddaję się ich działaniom. Trochę pomaga mi w tym świadomość tego, że identyczne zabiegi przeprowadzane są na mojej sąsiadce ze szpitalnego pokoju. To młoda Chinka. Myślę, że może być w moim wieku, ale trudno mi to z pewnością okreslić. Podczas pierwszych dni pobytu w klinice próbowałam się z nią porozumieć, ale ona nie mówi po angielsku. Po rosyjsku także nie, a ja nie znam już innych języków. Zresztą moja Chinka nie wygląda na osobę, która ma ochotę na zawieranie znajomości. Mowa jej ciała podpowiada mi, że najchętniej zostałaby sama. Może jest nieśmiała i peszy ją moja obecność? A może nie lubi obcokrajowców? Nie wiem czemu tak na mnie reaguje. Zresztą to nieważne. Cieszę się, że nie jestem w pokoju sama. Obecność drugiego człowieka uspokaja, nawet jeśli nie da się z nim porozmawiać.
* * *
I oto nadchodzi upragniony
dzień. Wyniki badań są pomyślne, jutro operacja! Tak bardzo się cieszę!
Chciałabym podzielić się swoją radością i nadzieją z całym światem.
Niestety, nie mam z kim. Moja towarzyszka zniknęła z pokoju. Mam
nadzieję, że jej zabieg będzie udany. W myślach życzę jej wszystkiego
najlepszego, pomimo, że nawet raz się do mnie nie uśmiechnęła.
* * *
Pierwsze wrażenia po wybudzeniu po operacji sa takie dziwne! Widzę nad soba jakieś rozmazane plamy i słyszę głosy, ale nie rozróżniam słów. Powieki są cieżkie, jakby ktoś położył na nich srebrne monety. Bardzo chętnie zapadłabym w drzemkę, ale nadzorujący zabieg anestezjolog nie pozwala mi zasnąć. Coś do mnie mówi i za każdym razem, kiedy próbuję zamknąć oczy łagodnie zwraca mi uwage, że nie wolno mi teraz spać. Mijają minuty i mój organizm powoli budzi się do życia. Wsłuchuję się w swoje ciało i słyszę bicie nowego serca. To najcudowniejszy dźwięk na świecie, bo oznaczaj życie. Moje życie. Uśmiecham sie do otaczających mnie lekarzy. To wspaniali, cudowni ludzie. Będę ich wychwalać póki starczy mi siły. To wybitne postaci. Świat powinien jak najszybciej się o nich dowiedzieć, aby móc docenić ich talent i stosownie ich nagrodzić Mogliby uratować tyle istnień ludzkich! Pełna uniesienia rozgladam się wokół, by na zawsze zapamiętać twarze moich zbawców. Skoncentrowana na lekarzach nie zauważam pielegniarki, próbującej wypchnąć przez drzwi sali operacyjnej wózek, na którym leży ciało z którego pobrano moje nowe serce. Dopiero po jakimś czasie dowiaduję się, że dawcą organu była moja sąsiadka ze szpitalnego pokoju. Kobieta nazywała się Ai Wong, była skazaną na karę śmierci więźniarką obozu dla przestępców politycznych. Według prognoz lekarskich w dobrych warunkach mogłaby dożyć do dziewięćdziesieciu lat.
Stary_Zgred : Jesus Maryjus - jakie serio? :D Pierduły z palucha wyssane. Od nogi :D
Stary_Zgred : Jesus Maryjus - jakie serio? :D Pierduły z palucha wyssane. Od nogi :D