Progmetal jest tym gatunkiem, w którym ciężko jest uniknąć porównań do Dream Theater. Dotyczy to również Zero Hour, z tym, że formacja potrafiła sprecyzować swój styl na poprzednich wydawnictwach i być w gronie tych, którzy mają coś ciekawego do zaoferowania.
Już po pierwszym przesłuchaniu "A Fragile Mind" jesteśmy jednak w stanie stwierdzić, że coś się popsuło. Kolejne przesłuchania tylko utwierdzają nas w tym przekonaniu. Zespół usiłuje tutaj połączyć sztywne struktury znane z "Towers Of Avarice" z finezją debiutu. Niestety wypada to bardzo słabo - utwory mają bardzo zachowawczy charakter, są grane bez polotu i pomysłu, mnóstwo motywów jest powtarzanych w koło. Nawet od strony technicznej jest to krążek dużo słabszy -wykonanie jest bardzo precyzyjne, ale brakuje pomysłów. Zero Hour niebezpiecznie zbliżył się estetyką do power-progowej tandety. Gdybym znał ten zespół jedynie po tym wydawnictwie, to powiedziałbym, że bliżej im muzycznie do młodych wilków z Circus Maximus. Tym razem muzyka ma świeżość second-handu, usłyszymy tutaj mnóstwo patentów, które słyszeliśmy już dziesiątki razy na innych progmetalowych wydawnictwach w wersji dużo lepszej.
"A Fragile Mind" w zamysłach muzyków miał być chyba bardzo poukładanym krążkiem, co trzeba przyznać, że się udało. Minimalizm twórczy tego albumu dyskredytuje do jednak w oczach słuchacza. Nie oczekiwałem od zespołu czegoś olśniewającego, ale na pewno spodziewałem się dużo więcej niż to co usłyszałem.
Wydawca: Sensory Records (2005)