"Dziennik z wyprawy poszukiwawczej do Zaginionego Miasta Sujay, przez Hieronima Łukaszewicza spisany" (część II)
Zegarek wskazuje 9.03
Musiałem zasiąść już teraz do swego dziennika. Jestem tak podekscytowany, że ledwie trzymam pióro w trzęsącej się ręce. Po krótkiej chwili snu przyszedł do mojego namiotu jeden z przewodników i zbudził mnie cichym: "Sahib! Chodźmy. Sahib musi zobaczyć!" Jeszcze nie do końca przytomny, z głową ociężałą po kilku zaledwie, wydawało mi się, minutach drzemki, potaknąłem a Binjhia bezgłośnie podszedł do wyjścia z namiotu. Gestami pokazywał mi, bym był cicho i szedł za nim. Oczy piekły mnie i nie mogłem zebrać myśli, ale w postawie Binjhia było jakieś napięcie, więc usłuchałem. Zebrałem się szybko, chwyciłem sztucer i wyszedłem za przewodnikiem. W przeklętym, mętnym świetle wiecznego półświtu ostrożnie wyszliśmy z obozowiska. Gdzieś z oddali dochodziły nas krzyki małp, w koronach niebotycznych drzew coś szeleściło rzucając się z między gałęziami. Gdy myśli rozjaśniły mi się nieco, chciałem zapytać przewodnika,dokąd właściwie mnie prowadzi i skąd ta tajemniczość ale znów machnął tylko ręką, bym milczał. W sercu zaczęły się budzić niejasne podejrzenia, sytuacja coraz mniej mi się podobała. Zacząłem żałować, że nie wziąłem choćby Darka na tę wyprawę. Nagle zdałem sobie sprawę, że gdzieś przed nami wołania małp są coraz głośniejsze i zdałem sobie sprawę, że zbliżamy się do nich. A jednocześnie coraz intensywniej czuć było w powietrzu jakiś dziwny, lekko odurzający zapach, który, jak sobie nagle uświadomiłem, zaczął nam towarzyszyć wkrótce po opuszczeniu obozu. Im bliżej byliśmy, tym wolniej szedł mój przewodnik. W końcu przykucnął, ostrożnie podszedł do jakiegoś krzewu i wyjrzał, jednocześnie nakazując mi ciszę. Woń przybrała na sile, małpy nawoływały się gdzieś tuż, tuż, ale przestałem zwracać na nie uwagę, gdy wyjrzałem zza krzewu. Kilka metrów od nas rozkładał powoli swe blade płatki monstrualny kwiat. Powoli, jakby budząc się ze snu, płatki koloru jaśminu rozchylały się, a każdy z nich miał długość rozpiętości męskich ramion. Zapach gęstniał w powietrzu, zaczynałem już czuć lekkie zmieszanie, gdy spomiędzy drzew wyskoczyło z wrzaskiem zwierzę. Aż drgnąłem zaskoczony, tak nagle się pojawił i tak niesamowicie wyglądał stwór. Cały porośnięty był czarnym futrem ale najbardziej wryła mi się w pamięć jego „twarz”: też czarna, z głęboko osadzonymi, lśniącymi i równie czarnymi paciorkami oczu wydawała się być karykaturą ludzkiego oblicza, która w aureoli siwych, długich włosów wydawała się jeszcze bardziej groteskowa. Przewodnik mi towarzyszący wyszeptał wprost do mojego ucha: „Langur nilgiri”, ale gdy chciałem zażądać więcej wyjaśnień, uciszył mnie niecierpliwym gestem. Niepotrzebnie, ponieważ małpa, (bo była to najwyraźniej jakaś upiorna małpa), w ogóle nie zwróciła na nas uwagi. Za nią wyłoniło się spomiędzy gałęzi jeszcze kilka, wszystkie tak samo niesamowite, przysiadły na gałęziach gdzieś nad kwiatem i z zainteresowaniem wpatrzyły się w sennie rozchylające się ogromne płatki. Zapach odurzał, małpy jak zahipnotyzowane siedziały na drzewach, a największa z nich i najodważniejsza, ta sama, która jako pierwsza wychynęła spomiędzy drzew, najwyraźniej samiec przywódca, zszedł parę gałęzi niżej. Patrzyłem zafascynowany z niecierpliwością czekając na rozwój sytuacji.
Małpa zwinnie, na swych nieproporcjonalnie długich kończynach i pomagając sobie chwytnym ogonem, zsunęła się jeszcze niżej, jakby spłynęła, już niemal dotykała swymi długaśnymi łapami brzegu płatków. Gdzieś z góry dobiegł nagły skrzek którejś z towarzyszek samca, ale ten tylko na moment spojrzał w górę po czym lekko wskoczył na kwiat. Zdziwiłem się, że płatki, wyglądające tak porcelanowo i delikatnie, wytrzymały jego ciężar a, muszę przyznać, samiec był pokaźnych rozmiarów. Ostrożnie podszedł na czterech kończynach do środka kwiatu, nachylił się nad jego pomarańczowym środkiem i zaczął zachłannie węszyć. Domyśliłem się, że to ten wspaniały, lepki, odurzający zapach przyciąga zwierzęta... Samiec wysunął język i polizał delikatne, pomarańczowe pręciki.
Wszystko trwało ułamek sekundy, płatki zamknęły się tak szybko, że ich ruch umknął memu wzrokowi. Ach, jak żałuję, że w sennym otumanieniu nie wziąłem ze sobą kamery! Wiele bym dał, by móc uwiecznić pandemonium, jakie się nagle rozpętało! Samiec wrzasnął zaskoczony i jak oparzony podskoczył, ale nie zdążył umknąć, małpy na górze rozwrzeszczały się na cały głos i jak oszalałe zaczęły skakać dziko po gałęziach, niektóre nawet zeskoczyły i pięściami zaczęły tłuc stulone płatki. A wewnątrz aksamitnego więzienia samiec miotał się i wrzeszczał jak opętany, co chwila w którymś miejscu powierzchnia płatków wybrzuszała się gwałtownie, uderzana i kopana od wewnątrz, niczym brzuch ciężarnej kobiety, której nienarodzony jeszcze potomek daje znać o swej żywotności. Cała roślina chwiała się pod wpływem ciężaru langura w amoku rzucającego się po jej wnętrzu, ale ani razu nie dostrzegłem, by kwiat rozchylił choćby szczelinę... Patrzyłem oniemiały i uwierzyć nie mogłem, że te monstrualne, ale delikatne przecież z wyglądu płatki kwiatu, który do złudzenia przypominał eteryczny jaśmin, tyle że stu, tysiąckrotnie powiększony, wytrzymują to piekło szału uwięzionego zwierzęcia i nie pękły pod wpływem jego wściekłych uderzeń.
Nie wiem, ile trwał ten spektakl śmierci, w zapatrzeniu zapomniałem choćby zerknąć na zegarek. W końcu kopnięcia i szał uwięzionego zwierzęcia zaczęły słabnąć, wrzaski powoli cichły zamieniając się w ciche skomlenie. Skomliły małpy zgromadzone wokół kwiatu i nieszczęsny więzień. W końcu, wciąż pokrzykując, zwierzęta wdrapały się znów na drzewa i powoli odeszły, zostawiając towarzysza na pastwę krwiożerczej rośliny, z wnętrza której dobiegały coraz cichsze dźwięki. Prawie ludzkie łkanie... Wtedy dopiero przewodnik się poruszył, a ja spojrzałem na niego z zaskoczeniem, bo zdążyłem zupełnie zapomnieć o jego obecności. „Teraz się naje do syta. I długo, długo nie będzie musiała znów polować.” - rzekł przejęty i ruszył w stronę obozu, a ja podążyłem za nim.
Wciąż mi ręka drży na wspomnienie tego największego, jaki w życiu widziałem, kwiatu, który odegrał na moich oczach główną rolę w tym bezlitosnym dramacie życia i śmierci. Wciąż nie mogę odżałować, że przez zapomnienie mojej tępej głowy nie mogę tego inaczej udokumentować, jak tylko słowami tu spisanymi.
Wkrótce ruszamy w dalszą drogę, Hindusi już zwijają obozowisko. Znów przed nami godziny przedzierania się przez tę nawiedzoną dżunglę.