Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Norvid - Norvid

Norvid, death metal, Anathema, rock, Ronnie James Dio, metal

Siedlecki Norvid jest zespołem nietypowym, co można spostrzec już po okładce, wydanej w 2011 roku, niezatytułowanej płyty. Pewna zagadkowość jest chyba jedyną rzeczą jaką można z niej wyczytać i żeby zorientować się w muzycznej tonacji proponowanej przez ten zespół, trzeba odpalić płytę. Tak naprawdę nawet to może wcale nie rozjaśnić słuchaczowi, jaki rodzaj muzycznej sztuki wykonuje Norvid.

Album ten jest bowiem istną mieszaniną stylów i gatunków. Od bardzo spokojnych, wyciszonych i stonowanych fragmentów, po intensywny i hałaśliwy death metal. Muzyka jest w takim samym stopniu rockowa co metalowa, a poszczególne klimaty przeplatają się nie tylko w skali całego albumu, ale i poszczególnych utworów. Nagłe zmiany tempa i zwroty akcji o 180 stopni są tu charakterystycznym elementem. To samo dotyczy wokali. Są bardzo delikatne kwestie, czysty rockowy śpiew oraz krzykliwe lub głębokie growlingi. Norvid dba, by ich muzyka była ciekawa i żeby cały czas coś się w niej działo. Trzeba przyznać, że w ten sposób, słuchając płyty nie sposób się nudzić, nawet w tych wolniejszych i bardziej nostalgicznych momentach. Nie ma co się przy nich zbytnio odprężać, bo nigdy nie wiadomo, w którym momencie łupną mocne dźwięki i spowodują zmianę nastroju.

Dwa pierwsze utwory są mocno rockowe, wypełnione bardziej klasycznymi gitarowymi zagrywkami oraz solówkami, choć oczywiście nie przez cały czas i są tu też wtrącone różne urozmaicenia. Najcięższym i najbardziej deathmetalowym kawałkiem jest trzeci „The Temple”. Z kolei następny „Hope/Doom”, jakby zgodnie z tytułem prezentuje na zmianę granie lżejsze z wrzaskliwym metalowym. W tym numerze na saksofonie przygrywa Tomasz Rogalski.

Istny kalejdoskop wrażeń stanowi szósty „Unknown”. Zaczyna się subtelnie jak Anathema, by za chwilę zaatakować ostrym wejściem, a dalej to już jest doprawdy wszystkiego po trochu. Dużo dzieje się także w następnym „Disconnect”, w którym wokal w pewnym momencie bardzo przypomina Ronniego Dio, choć już za chwilę staje się ryczącym growlingiem, co na tym etapie nie powinno już nikogo zdziwić. Ósmy „Nietzsche’s Death” jest instrumentalnym utworem akustycznym. Wspomnę jeszcze, że na płycie występują klawisze i pianino, którym na przykład zaczyna się ostatni „How Long?”.

Tak więc sporo tego wszystkiego i może nasuwać się pytanie czy Norvid nie przekombinował. Myślę, że nie i jest to mieszanka strawna, której spokojnie da się słuchać. Pozycja na pewno warta sprawdzenia, choć jakimś wybitnym majstersztykiem również to nie jest. Mimo pozytywnej oceny całości i docenienia pracy włożonej w ten album, nie czuję, żeby mnie poraził czy jakoś szczególnie zachwycił. Może brakuje jakichś takich chwytliwych melodii, które spowodowałyby, że przynajmniej niektóre kawałki byłyby bardziej wyraziste i potrafiące więcej narozrabiać w mojej skołatanej świadomości. Norvid sprawdza się jako zespół niszowy i jako taki, przynajmniej na razie, będę go postrzegał. Na pewno również jest to obiecujący projekt i można oczekiwać co też pokaże w przyszłości.

Tracklista:

1. Feelings of Inadequacy
2. Main Rule
3. The Temple
4. Hope/Doom
5. Stardust
6. The Uknown
7. Disconnect
8. Nietzche’s Death
9. How Long?

Wydawca: Norvid (2011)

Ocena szkolna: 4+

Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły