1 kwietnia, o ironio, w dzień błazenady i żartu, do warszawskiej Stodoły zawitała szwedzka Katatonia, jeden z ważniejszych piewców depresyjnych stanów z pogranicza melancholii zwątpienia i szeroko pojętego upadku. Gdyby stan klinicznej katatonii opisać w postaci muzycznych obrazów, to dokonania Szwedów idealnie oddałyby to, co należałoby ubrać w słowa.
Może trochę przekornie chciałbym jednak zacząć od tego, czym Katatonia nie jest. A z pewnością nie jest zespołem innowacyjnym przekraczającym gatunkowe ramy i eksplorującym niezbadane muzyczne lądy. Na pewno nie jest też zespołem grającym szybko i agresywnie, bo wywodzi się ze starej doom metalowej szkoły. Jednak w ramach powolnych, walcowatych riffów czystości gatunkowej nie zachowuje i nie trzyma się wypracowanego pod koniec lat 90-tych brzmienia pełnego monotonnych stonowanych wokaliz i jednostajnych, melodyjnych zagrywek. Najnowsze dzieło Katatoników, które promowane jest podczas obecnej trasy stanowi rozwinięcie stylu z poprzednich płyt. Świadczy o poszukiwaniach nowych form i w istotny sposób wzbogaca tworzoną muzykę poprzez zastosowanie m.in. elementów odegranych na klawiszach i skrzypcach chwilami mocno ciążąc w stronę progresywnych klimatów.W czwartkowy wieczór Ci, którzy nie potraktowali informacji o koncercie Szwedów, jako swego rodzaju skeczu, licznie stawili się w warszawskim klubie i na pewno nie byli to tylko studenci psychologii i psychiatrii. Tym bardziej, że jak przypomniał już podczas koncertu Jonas Renske, Katatonia od dłuższego czasu nie gościła w Warszawie.
W ramach supportu tego wieczora wystąpił niemiecki Long Distance Calling i fiński Swallow The Sun. Niestety na występ tych pierwszych dotarłem dopiero na sam koniec. Ich styl przypominał trochę post-rockowe Tides Of Nebula, tyle, że ze sporą dawką melancholii. Ładne melodie i ciekawe zagrywki przypadły do gustu publice domagającej się bisów, na które jednak nie starczyło czasu.
Następni w kolejce pojawili się epigoni doomowej szkoły, której chwile świetności przypadają gdzieś na połowę lat 90-tych ubiegłego wieku. Publiczność otrzymała więc porcję solidnego lecz retrospektywnego grania wykonanego bardzo solidne, ale po dłuższym odsłuchu zamiast jakichkolwiek emocji, występ powodował znużenie i skłaniał ku poszukiwaniu odrobiny radości w pobliskim barze.
Po kilkunastu minutach na scenie pojawiła się Katatonia zaczynając od utworu "Forsaker". I już na początku ich koncertu miałem nieodparte wrażenie deja vu połączonego ze smutną konstatacją. Otóż jakieś fatum ciąży nad zespołami z proweniencji doom metalowej. Część z nich na pewnym etapie swojej kariery zdecydowała się częściowo lub w pełni stosować czyste wokale, czego efektem są częste koncertowe wpadki w postaci mniej lub bardziej słyszalnych niedoskonałości wokalnych.
Nie inaczej było tym razem. Jonas Renske na początku niemiłosiernie kaleczył swoje partie wokalne. Dopiero mniej więcej po 3 utworach zaczął łapać właściwą tonację, by pod koniec koncertu śpiewać zarówno wyżej, jak i niżej, mocnym i czystym wokalem. Problemy z głosem i emisją właściwych dźwięków mogą dziwić tym bardziej, że partie wokalne w Katatonii do najtrudniejszych nie należą. Bardziej liczą się emocje i przekaz, jednak tych podczas koncertu nie zabrakło.
Widać było, że muzycy świetnie się bawią, co na pewno było również zasługą wyjątkowo głośnej i energicznej publiczności. Klimat dobrej zabawy musiał więc udzielić się muzykom, co złagodziło nieco mocno pesymistyczny wydźwięk utworów.
Po wstępniaku wybrzmiał drugi utwór z "Night Is The New Day", czyli "Liberation", a zaraz po nim przebojowy "My Twin" z poprzedniego albumu. W pierwszej części koncertu utwory z nowej płyty przeplatały się z przedstawicielami ostatnich albumów. Następnie w miarę kolejnych odsłon zespół sięgał coraz głębiej do swojej dyskografii nie zapominając o wyjątkowo koncertowych i lubianych hitach jak "Teargas" i "Omerta". Tego wieczora można było jeszcze m.in. usłyszeć "Saw You Drown", "Idle Blood" i "Ghost Of The Sun". Nie mogło również zabraknąć utworu "Evidence" oraz dryfowania w nieokreślonym kierunku szaleństwa lipcowego wieczora, czyli "July". Potem nastąpiło jeszcze "For My Demons", a na bisy "Dispossession" i "Leaders".
Niewątpliwą zaletą całego występu była płynność między kolejnymi utworami i wrażenie jednej dźwiękowej fali. Katatonicy potrafią wytworzyć specyficzny klimat spójności między utworami i cały koncert układał się w jedną całość, co po części wynika jednak z prostoty i pewnego podobieństwa kompozycyjnego muzyki przez nich tworzonej.
Nagłośnienie dopiero właśnie na Katatonii było w pełni czytelne, choć momentami gitara Blackheima, jakby usuwała się na drugi lub trzeci plan, jednak generalnie całość sprawiała wrażenie selektywności i zachowania dobrego balansu między poszczególnymi instrumentami.
Może zabrzmi to jak oksymoron, ale był to bardzo energetyczna i dynamicznie odegrany depresyjna sztuka. W końcu, paradoksalnie, aby grać muzykę z gruntu smutną, trzeba, tak, jak w przypadku innych gatunków mieć w sobie dużo radości do grania w ogóle, czego niestety często brakuje innym zespołom z kręgu dark rocka i melancholijnego metalu.
Katatonia wydaje się być obecnie jednym z najlepiej prezentujących się koncertowo zespołów wyrosłych w czasach formowania się drugiej fali doom metalu. Można zaryzykować stwierdzenie, że przerośli swoich kolegów, którzy wraz z nimi tworzyli onegdaj metal zagłady, bo wypracowując własny styl rozwijają spectrum brzmieniowe zachowując przy tym ogromną chęć do grania i szczerość przekazu.
Dobrze więc, że koncerty Katatonii odbywają się w Warszawie rzadko, bo w przeciwnym razie Instytut Neurologii wraz z tamtejszym odziałem psychiatrycznym z pewnością zwiększyłby się o kilku nowych znieruchomiałych i obojętnych na otaczającą rzeczywistość pensjonariuszy wykazujących objawy Wielkiego Chłodnego Dystansu.
http://www.darkplanet.pl/gallery/photo/90285