AFI to amerykańska grupa pochodząca z Ukiah w stanie Kalifornia. Ich muzyczne korzenie wywodzą się zdecydowanie od punka, jednak w trakcie swojej prawie już 20-letniej kariery (zespól w 1991 założył Davey Havoc) ich muzyka przeszła przez cały szereg transformacji. Można by ją w obecnym stanie określić jako mroczna, bardzo introspektywną odmianę punk-core-rocka. Największymi inspiracjami, co znajduje dość widoczne odzwierciedlenie w charakterze otworów AFI, byli The Cure czy Ramones. Z łatwością możemy jednak usłyszeć mieszankę takich gatunków jak death rock, hard core czy emo/screamo.
A Fire Inside zdobywali sobie uznanie fanów na całym świecie nie tylko świetnymi utworami jak "Girls Not Gray" (2003 MTV najlepszy utwór roku),
"Silver and Cold", "The Leaving Song pt.II" czy "Miss Murder", do którego
teledysk MTV uznało za najlepszy w kategorii Rock, ale przede wszystkim
granymi koncertami. Davey Havoc (wokalista) zawsze powtarza: "koncerty zawsze były dla nas najważniejsze. Nasza bazę fanów stworzyliśmy w oparciu o występy na żywo". Umiejętność poprawnego zagrania i wyśpiewania własnych utworów
poza studio nie jest tak do końca oczywista kwestia. Często niestety
zdarza się, że zespoły grające świetną muzykę, sprzedające miliony płyt w
konfrontacji z występem na żywo wychodzą z "obitym pyskiem" nie radząc
sobie z wykonaniem własnych utworów. Jak spisali się AFI i, że nie rzucają słów na wiatr, mogli przekonać się wszyscy, którzy przybyli 21
kwietnia 2010 roku do warszawskiej Stodoły. Na to wydarzenie tysiące fanów Kalifornijczyków w naszym kraju, czekało bardzo długo, gdyż była
to pierwsza, miejmy nadzieje, że nie ostatnia ich wizyta w naszym kraju.
Musze się przyznać bez bicia, iż sama odliczałam dni do koncertu, monitorując jednocześnie poczynania polskiego fanklubu zespołu, planującego na ten wieczór kilka akcji niespodzianek dla muzyków. AFI w
swoich rodzinnych stronach, poprzez bardzo zróżnicowaną gatunkowo muzykę, maja fanów należących do wielu subkultur. Na koncertach zobaczyć można skaterów, punków, metalowców, hardcorowców, różnej maści
nawiedzonych nastolatków. Na warszawskim koncercie zdecydowanie dominowała ta ostatnia z "grup". Tak jak się spodziewałam, największe
grono stanowili emowaci gimnazjaliści i licealiści, nierzadko jeszcze w
towarzystwie mamy bądź taty. Dzięki bogu moje oko wyłowiło także nieco
"starszych osobników", poczułam się dzięki temu trochę bardziej swojsko.
Po wejściu do sali, gdzie miał się odbyć koncert od razu rzucał się w
oczy wielki napis WELCOME TO POLAND, zawieszone na poręczy klubowego
balkonu. Pierwsza z akcji-niespodzianek. W powietrzu czuć było napięcie
spowodowane ekscytacja i oczekiwaniem. Kilka minut po godzinie 20:00 na
scenie pojawił się OCEAN - wrocławski zespól pełniący role otwieracza
wieczoru. Ocean znałam przede wszystkim dzięki piosence "Czas by Krzyczeć", pierwszemu singlowi z najnowszej płyty "Cztery". Utwór ten miesiącami gościł na listach przebojów radiowych. Zespól zagrał krotki
set prezentując materiał przede wszystkim z najnowszego albumu. Chłopaki
zagrali przyjemny koncert, obfitujący w kawałki o rockandrollowym zacięciu, czasem lekko jazzujące. Publiczność dość entuzjastycznie reagowała na poczynania Oceanu, ja przyznam się oczekiwałam jedynie wypomnianego wcześniej utworu "Czas by Krzyczeć", który zresztą został
wykonany bardzo poprawnie. Występ zespołu jak najbardziej można zaliczyć
do udanych, jednak publiczność z wielka niecierpliwością wyczekiwała
gwiazdy wieczoru, wiec szybko pozwoliła Oceanowi "odpłynąć" ze sceny. Techniczna przerwa na szczęście nie trwała długo, mimo wszystko zniecierpliwieni fani zaczęli wywoływać swoich idoli na scenę chóralnie odśpiewując "Misteria Cantare". Krotko po 21 światła definitywnie zgasły i AFI pojawili się na scenie przy dźwiękach pierwszego singla z najnowszej płyty, "Crash Love" - "Medicate". Potem kolejno, szybciutko poleciały "Girls Not Gray" oraz "The Leaving Song pt.II "z albumu "Sing The Sorrow" i taka wybuchowa mieszanka Kalifornijczycy powitali warszawska widownie. Owacjom i entuzjastycznym okrzykom fanów nie było końca, muzycy natomiast bardzo szybko załapali kontakt z publicznością i swoim zachowaniem nakręcali ją do jeszcze bardziej szalonej zabawy. Czterech osobników na scenie: Davey, Jade, Hunter i Adam, a jakby było ich co najmniej 10. Jeśli chciało się nadążyć za tym co się działo na scenie, groziło to oczopląsem i zawrotami głowy. Skąd oni biorą ta energie - nie wiem, ale zaraz miałam skojarzenie z Króliczkami Duracel. Davey skakał i biegał po całej scenie, Hunter (basista) wił się w te i z powrotem w swoistym tańcu św. Wita, gitarzysta Jade nie pozostawał w tyle ze swoimi skokami, susami i bieganina. Takie energiczne wywijasy możliwe były zapewne dzięki bezprzewodowym gitarom, oraz specjalnym podestom, które podświetlały się w momencie gdy któryś z muzyków nań stanął, jednak skąd tak ogromna skoczność, nie potrafię wywnioskować. Set AFI opierał się głownie na utworach z ostatnich 3 albumów. W pierwszej połowie koncertu dominowały kawałki z "Crash Love": "End Transmission", "Beautiful Thieves", "Cold Hands", "I am Trying Very Hard To Be Here," "Veronica Sawyer Smoker". "December Underground" reprezentowały: "Kill Caustic", genialna "Miss Murder" i "Love Like Winter". Wielki entuzjazm wzbudziło wykonanie "On The Arrow", utworu z B strony albumu. Z mojego ulubionego albumu "Sing The Sorrow" usłyszeliśmy: "Dancing Through Sunday", "Death of The Season" czy mega hit, balladę "Silver and Cold." Jednak chłopaki sięgnęli również do annałów swojego repertuaru wykonując "The Days of The Phoenics" z "Art of Drawing" oraz takie rarytasy jak "Perfect Fit" czy "Heart Frozen Solid Thewed Once More" - nigdy oficjalnie nie wydane. Energetyczne utwory wraz z szalonym show, które zaprezentowali AFI, trwało prawie dwie godziny i ani się człowiek obejrzał, a set złożony z 18 utworów dobiegł końca.
Ballady "Love like Winter" i "Silver and Cold" odśpiewane na zakończenie miały za zadanie uspokoić rozentuzjazmowana widownie. Jednak fani nie dali tak łatwo odejść muzykom, przez ponad 20 min skandowali już przy zapalonych światłach, z ekipa techniczna rozmontowującą sprzęt zespołu uwijającą się na scenie. AFI odeszli jedynie do autobusu, usłyszawszy nie ginące oklaski powrócili na scenę i zaprezentowali jeszcze dwa wspaniale utwory: "To shy to Scream" oraz niesamowity, tajemniczy "But home is Nowhere". Zegnani kolejna salwa braw o okrzyków wdzięcznej publiczności opuścili definitywnie scenę Stodoły. Jade Puget tak opisuje ta sytuacje w swoim blogu: "co za szalone show, tłum wspaniały (...) Bylem już w autobusie zmieniając swoje przepocone ciuchy, kiedy usłyszałem, że tłum nie opuścił jeszcze klubu. Natychmiast wybiegłem bez koszulki i butów na lodowata, wschodnio-europejską noc i wróciłem na scenę, gdzie zagraliśmy kolejny bis (...) To był porządny bis, gdzie tłum dosłownie nie odszedłszy dopóki nie zagrasz więcej piosenek." Myślę, że ten komentarz mówi sam za siebie, ze swojej strony muszę przyznać, że absolutnie wyszłam z koncertu 100% usatysfakcjonowana. AFI warszawskim występem potwierdzili swoja klasę jako znakomitego zespołu, na żywo reprezentującego się znakomicie posiadającego rewelacyjny kontakt z publicznością, która swoim szalonym zachowaniem, wyśpiewywaniem słów wszystkich piosenek nie pozostaje dłużna. Życzę sobie i wszystkim tak doskonałego odbioru każdego koncertu na który się wybierzecie.