Hasłem przewodnim tej edycji festiwalu może być tytuł utworu "Metal Is Forever". W tym roku od 15 do 18 lipca w czeskich Vizowicach królował niepodzielnie metal w jego najróżniejszych odmianach: heavy, thrash, power, black, death, gothic, symfoniczny. Nie zabrakło dinozaurów gatunku jak Manowar, oraz wybijających się dopiero młodych zespołów a wśród nich Rising Dream czy Euthanasia. Klimat festiwalu nieco przypomina ten "woodstockowy". Pełno ludzi,
namioty, zbiorowy prysznic pod gołym niebem, charakterystyczny zapach
wysuszonej ziemi i brudu. Ale to jednak nie Przystanek Woodstock - dużo mniej
ludzi, płatny wstęp, mniej chamstwa, a dzieciaki stanowiły niewielki procent publiczności.
Co grało najbardziej - klimat muzyczny, górska sceneria wokół, poczucie bezpieczeństwa, bo naprawdę festiwalowi uczestnicy, jak i mieszkańcy Vizovic byli absolutnie pokojowo nastawieni do muzyki, świata i siebie nawzajem.
Co grało najmniej - upał, a właściwie lepsze tu będzie słowo skwar, koncerty w sobotę i niedzielę od 9.30 (kto to wymyślił?!) i ziemisty zapach brudu unoszący się nad toną śmieci zaściełających miejsce koncertów.
Pierwszy dzień - pobudka o 6 rano i podróż krętymi górskimi ścieżkami z Zawiercia do Vizovic. Podróż w skrajnym upale trwała prawie pięć godzin, bo nasi południowi sąsiedzi remontują swoje drogi i stawiają co chwilę wahadła ze światłami. Ale się udało. Dojechałyśmy. Trzy rockerki – jak określił nas czeski sąsiad z pola namiotowego. Rozbijanie namiotu w skrajnym skwarze i podwójny lodowaty prysznic, żeby się nie rozpuścić. Kanapki z drogi na obiad i wyprawa na teren festiwalu. Na szczęście pole namiotowe jest położone 5 minut drogi od wejścia do festiwalowej strefy. Buszowanie wśród stoisk z gadżetami też miało miejsce. Tuż przy wejściu zespoły występujące na festiwalu miały swoje stoisko z koszulkami, plakatami i wieloma innymi gadżetami. Obok znajdował się oficjalny namiot festiwalowy z najróżniejszymi souvenirami festiwalowymi – od plakatów, programów, płyt i koszulek, przez smyczki, długopisy i zapalniczki, po śliwowicę i etui na telefon. A tuż nieopodal spotkania z fanami – dokładnie rozpisane co do godziny, który zespół podpisuje płyty, pozuje do zdjęć i rozmawia z fanami. Oczywiście największą furorę zrobił Sabaton, do którego ustawiła się niekończąca się kolejka, mimo że zarezerwowali dla swoich fanów ponad dwie godziny. Oprócz tego mnóstwo straganów z ubraniami, biżuterią, paskami, torbami, płytami, chustami itp. itd. Stoiska z jedzeniem, piwem, long drinkami (schładzałyśmy się bezskutecznie Frisco dry) i zamrożonymi sokami oraz energetyzującymi drinkami jednego ze sponsorów festiwalu, Monster Energy.
Koncerty od godziny 14.40 do 2.00 w nocy – Final Fiction, Gaia Mesiah, Salamandra, Horký¾e Slí¾e, K2, Axel Rudi Pell, Tarja + Filharmonie B. Martinù, Mike Terrana i Sabaton. Rewelacja wieczoru: jak zwykle porywający do zbiorowych podskoków power metalowy szwedzki Sabaton. Porażka nocy: Tarja – i tu powstrzymam się od jakichkolwiek komentarzy byłej wokalistki Nightwisha.
Drugi dzień - pobudka ekspresowa wywołana słonkiem i upałem, które wdarły się podstępnie do namiotu. Ucieczka pod kolejny lodowaty prysznic i do miasteczka na późne śniadanie. Piknik do późnego popołudnia w cieniu drzew – uff. Wyszykowanie się na koncerty kosztowało kolejne zmagania z upałem, spływającym po karku potem, a następnie strumieniami lodowatej wody pod prysznicem. Koncerty od godziny 13.00 do 2.00 w nocy – Citron, Visací Zámek, Metalforce, Delain, Destruction, Tublatanka, Epica, Queensryche, Manowar i Holyhell.
Gwiazda wieczoru: legendarny Manowar, który dał półtoragodzinny koncert – świetny muzycznie, ale słaby pod względem kontaktu z publicznością. Przyjemny tak dla oka, jak i dla ucha był z całą pewnością koncert holenderskiej grupy Epica – piękna aparycja, jak i poruszający głos Simone Simons (naprawdę rzadko podoba mi się kobiecy wokal) oraz symfoniczne brzmienie metalu. Trzeci dzień Upał, upał, upał… Współczujemy zespołom, które grają od rana – mordęga i pewnie ze trzech maruderów z poprzedniego dnia pod sceną.
Kolejny dzień ucieczki z namiotu i pikniku w zacienionym miejscu, dopóki słońce nie przesunie się nieco niżej w stronę linii horyzontu. Testowanie kolejnych marek czeskiego piwa na kocyku pod drzewami i zajadanie kminkowego pieczywka. Pod knajpką naprzeciwko naszej piknikowej miejscówki słychać głośne śpiewy – to nasi krajanie, którzy przyjechali na festiwal z różnych miejsc Polski specjalnie wynajętym autokarem. Koncerty od godziny 9.30 do 2.00 w nocy – Rising Dream, Grand Magus, Legendy Se vrací, Dodo, ©kwor, Doga, Communic, Behemoth, Primal Fear, Annihilator, Gamma Ray i Bloodbound.
Ogromny ukłon i podziękowania – dla Behemotha, który jak tylko wyszedł na scenę i zagrał pierwsze takty, to słońce schowało się za chmurami. Wiwat black/death metal! Poza tym charakteryzacja na najwyższym poziomie, zdziwił nas jedynie brak efektów pirotechnicznych (podobnie zresztą jak w przypadku zespołu Sabaton). Heavy metalowy, łączący dodatkowo speed metalową dynamikę i power metalową melodyjność, Primal Fear wprowadził w taneczne pląsy nawet najbardziej zagorzałych antytancerzy, a ich piosenka „Metal is Forever” znalazła się na ustach wszystkich festiwalowiczów i towarzyszyła im aż do wyjazdu.
Czwarty dzień - i stało się. Tak narzekaliśmy wszyscy na upalną pogodę, aż spiekotę zastąpił ulewny deszcz. Prawie spłynął nam namiot, ale po pełnej determinacji akcji ratunkowej w godzinach nocnych udało się ocalić miejsce noclegu. Ostatni dzień upłynął zatem pod zachmurzonym niebem. Wreszcie można było założyć glany i nałożyć makijaż, który nie spłynie po 15 minutach. Pogoda barowa sprzyjała zatem nastrojowi knajpianemu i piwnemu aż do koncertu Lacrimosy, na której koncert trzeba było dotrzeć obowiązkowo, gdyż świętuje w tym roku 20-lecie istnienia.
Koncerty od godziny 9.30 do 24.00 – Euthanasia, Rhemorha, Kimaera, Harlej, Callejon, Arakain, Lacrimosa, Doro, Unisonic (Kiske), Accept i Lordi. Hitów tego dnia było sporo: od niezastąpionej, łączącej wiele gatunków muzycznych (jak dark wave, gothic metal, gothic rock, metal symfoniczny i muzykę poważną) Lacrimosy, przez heavy metalowy, niezwykle energetyczny Accept, aż po widowiskowy fiński Lordi. Hard rockowi i heavy metalowi w brzmieniu fińscy muzycy, największe wrażenie robią jednak pod względem estetycznym – ich koncert to widowisko pełne upiornych kostiumów i masek, rekwizytów prosto z prosektorium oraz sztucznych ogni. Jak to się potocznie mówi – szczęki nam opadły, a właściwie to opadały coraz bardziej z każdym kolejnym rekwizytem i kolejną scenką odgrywaną przez zespół. Hard Rock Hallelujah!
Piąty dzień - już nie festiwal, a powrót do domu krętymi górskimi dróżkami. Droga świetna, 230 km pokonane w 3,5 godziny. I cały rok czekania na kolejną edycję. Metal Is Forever!