Patrząc na profil niniejszego portalu tej recenzji w gruncie rzeczy nie powinno tu być. Michael Brecker to bowiem saksofonista jazzowy, często określany mianem najlepszego saksofonisty od czasów Johna Coltrane'a. Dlaczego wiec pojawia się tu recenzja "Pilgrimage"? Bo to co usłyszałem przerosło moje najśmielsze oczekiwania…
Jednym z powodów, dla którego chciałem napisać o tym albumie jest grono muzyków, którzy pomogli Breckerowi stworzyć nie tylko dzieło życia, ale zarazem chyba jeden z najlepszych i najbardziej emocjonalnych jazzowych albumów wszechczasów. Oprócz samego lidera w zespole znaleźli się Pat Metheny (gitara elektryczna), John Patitucci (kontrabas), Jack DeJohnette (perkusja) oraz Herbie Hancock (utwory 1, 5, 6, 9) i Brad Mehldau (utwory 2, 3, 4, 6, 7; obaj fortepian) - czyli sama śmietanka towarzyska, jedni z najbardziej cenionych muzyków jazzowych w ogóle.Czy więc taki zestaw intrumentalistów mógł sprawić, że "Pilgimage" byłoby albumem słabym? Na pewno nie. Generalnie dostaliśmy album balansujący gdzieś na pograniczu jazzu klasycznego i jazzu współczesnego, ale tego w bardziej delikatniej, mniej awangardowej formie. To co jednak się tu dzieje może śmiało przyprawić o zawrót głowy. Nie od dziś wiadomo, że jazz nie jest łatwą muzyką, a często słuchając płyt jazzowych mamy problem z odróżnieniem poszczególnych utworów, zapamiętując co najwyżej pojedyncze motywy. Tym razem jest inaczej - każdy z tych utworów ma zupełnie innych charakter - od rozbrykanego, otwierającego płytę "The Mean Time", przez przesiąknięty nieco "hancockową" nutą "Tumbleweed" (pomimo, że w tym utworze na fortepianie gra Mehldau), bardzo klasyczny i bardzo rozbudowany "Anagram" czy magnum opus w postaci wieńczącego płytę utworu tytułowego, pełnego emocji.
Skoro każdy z tych kawałków ma wyraźnie nakreślonych charakter i zapada w pamięć, to zapewne wielu oczekiwałoby ugłaskanych dźwięków w stylu klasycznych dokonań Milesa Davisa. Nic z tych rzeczy. Ów sekstet polał bowiem te dziewięć kompozycji tak potężną dawką miażdżącego instrumentarium, że wszelkie melodie przewijające się raz po raz nie staja się takie oczywista. Tutaj nieustannie coś się dzieje. DeJohnette dwoi się i troi za zestawem, ale nie pozwala sobie na agresywne granie. Dzielnie sekunduje mi Patitucci, który choć rzadko wychodzi na pierwszy plan, to jest klamrą spinającą pozostałych muzyków. Gęsto też gra Metheny, którego gitara często pojedynkuje się, a czasem gra unisono z bardzo wysublimowanym, delikatnym, płynnie brzmiącym saksofonem Breckera. Nie można zapomnieć o Hancocku i Mehldau, gdzie każdy z nich udziela się w kilku utworach. Ich gra jest stosunkowo oszczędna, ale pojawiają się oni wtedy kiedy trzeba wprowadzając odrobinę zamętu.
Brecker ewidentnie dał kompanom wolną rękę. Każdy z instrumentalistów wyraźnie pokazuje swój styl gry (choć w przypadku oszczędnej gry Hancocka i Mehldau, którzy stanowią tło ciężko to powiedzieć). Zamiast albumu przesiąkniętego smutkiem i pewnym pogodzeniem się ze świadomością rychłej śmierci, dostaliśmy album przewrotnie rozbrykany, przewrotnie spójny, przewrotnie techniczny (oj, avant-jazzowe, instrumentalne rzeźbienie, przy tym można nazwać bezsensownym rzępoleniem, a poziom skomplikowania jest niemniejszy), zaskakująco melodyjny, niebywale charyzmatyczny i dostojny w swojej naturalności, po prostu magiczny. Ta muzyka popłynęła prosto z serca, a "Pilgrimage" jest w moich oczach największą jazzową perełką.
Tracklista:
01. The Mean Time
02. Five Months From Midnight
03. Anagram
04. Tumbleweed
05. When Can I Kiss You Again?
06. Cardinal Rule
07. Half Moon Lane
08. Loose Threads
09. Pilgrimage
Wydawca: WA Records (2007)
Harlequin : It's alive :!: :D :!: :D :!: Miło Pana zobaczyć wśród żywych...