Na „Louder Than Hell” w Manowar zadebiutował gitarzysta Karl Logan, szybko stając się jego mocnym i trwałym ogniwem. Po krótkiej przerwie za perkusję wrócił zaś Scott Columbus. Tak więc roszady ze składem skończyły się szczęśliwie i duet Adams, DeMaio mógł skupić się na swojej nieskalanej żadną nieczystością twórczości, moim zdaniem sięgając swoich wyżyn i nagrywając jedną z lepszych płyt w swojej nieposkromionej dyskografii.
Na okładce widnieje tylko fragment niezwyciężonego bohatera i obrońcy metalu, ale to tylko złudzenie, bowiem książeczka rozwija się do wielkości plakatu i odkrywa całą grafikę, która uderza z potworną siłą, podobnie jak znajdujące się na odwrocie teksty i oczywiście sam najpotężniejszy w świecie heavy metal.
Zaczyna się mocno, z przytupem i świetnym refrenem w „Reurn Of The Warlord”. Eric od razu odkrywa swoje możliwości głosowe, co dalej będzie potwierdzał na każdym kroku. To jest doskonała wokalnie płyta, z wieloma bardzo melodyjnymi i porywającymi motywami. To samo dotyczy pracy gitar. Jest mocno, ciężko i z dużą ilością znakomitych solówek.
To jest Manowar w swojej pełnej krasie. Wszystko co najlepsze nadchodzi jednak z dwoma następnymi kawałkami. Hymn „Brothers Of Metal Pt. 1” to jest kwintesencja tej muzyki. Nic tylko wznieść ręce w górę i się drzeć: „Brothers of metal. We are fighting with power and steel…” To samo dotyczy „The Gods Made Heavy Metal”. Kolejny nieśmiertelny hit z rozbrajającym tekstem. Przepraszam, ale muszę: “The gods made heavy metal and they saw that it was good. They say to play it louder than hell. We promised that we would.” To wszystko jest tak proste, tak banalne, śmieszne wręcz, ale może właśnie dlatego trafiające do serca i zostające w głowie na długo po zakończeniu płyty.
Na czwartej pozycji pojawia się pierwsza ballada „Courage”, ale właściwie to też i ostatnia. Lżejszy „King” się rozkręca, więc ogólnie balladą nie jest. W „Courage” zaświadczymy typowej dla Manowar rzewności, ale gitary są dobre, melodia też i generalnie jest to do zniesienia. Zaraz później następuje nowa powalająca piosenka o trenowaniu mięśni i wygrywaniu zawodów „Number 1”. Przepraszam, ale znowu nie mogę się powstrzymać: „When the game is over. All the counting’s gone. We were born to win. Number1.” No i faktycznie niczego innego bym się po nich nie spodziewał. Jest to też kolejny wspaniale zaśpiewany kawałek.
Po następnych dwóch solidnych pozycjach w postaci „Outlaw” i „King” następuje zmiana klimatu. Mamy bowiem przed sobą dwa, tworzące jedną całość, utwory instrumentalne. „Today Is A Good Day To Die” to długi i pełen emocji rapsod. Zaczyna się burzą, potem wchodzą bębny, nastrojowe klawisze, dzwony i w końcu gitara. Najpierw jest spokojnie i nastrojowo, a wszystko przekształca się w bardzo długą, rozciągniętą i piskliwą solówkę. Jest to może trochę męczące, zwłaszcza ze względu na czas trwania, ale trudno też nie docenić piękna i atmosfery tego utworu. Manowar zawsze lubił wzbogacić czymś swoje albumy i tutaj myślę, że wyszło to bardzo dobrze. A kiedy wojownik już umiera, okazuje się, że „My Spirit Lives On” i mamy do czynienia z drugą, tym razem maksymalnie szybką, szaloną i jeszcze bardziej piskliwą solówką. Razem prawie dwanaście minut, po których łupie już ostatni, godnie zamykający całość, hicior „The Power”.
I tak, szczęśliwie, dotarliśmy do końca tej wojennej odysei. Wszyscy bracia w komplecie, znowu nikt nie zginął. Wrogowie zostali upokorzeni, a heavy metal jak zawsze zwyciężył. „The gods made heavy metal and it’s never gonna die’!
Tracklista:
01. Return Of The Warlord
02. Brothers Of Metal Pt. 1
03. The Gods Made Heavy Metal
04. Courage
05. Number 1
06. Outlaw
07. King
08. Today Is A Good Day To Die
09. My Spirit Lives On
10. The Power
Wydawca: Geffen Records (1996)
Ocena szkolna: 5