Mimo, że „Octagon” ma bardzo prostą okładkę to uważam, że jest bardzo fajna. Zawiera w sobie jakieś tajemnicze zło. Ten niewyraźny znak jest jak jakieś piętno. W miejscu gdzie się pokazał musiało się wydarzyć coś strasznego. Jakby dla przeciwwagi wydanie Black Mark jest wyjątkowo nędzne. Nierozwijana okładka zawiera tylko parę podstawowych informacji, kaseta jest taka pradawna czarna i w dodatku z paskudną czerwoną okleiną. Wygląda to wszystko bardzo mizernie, no ale oczywiście najważniejsze jest to co znajdziemy w środku.
Zdecydowanie „Octagon” nie jest jedną z tych płyt, które przynoszą największą chwałę Bathory, a właściwie to jest dokładnie odwrotnie. Średnia ocen z dziewięciu recenzji na Encyclopaedia Metallum daje szokująco niski wynik 34%, a krytyka leje się strumieniami. Nigdy nie czytam cudzych recenzji przed napisaniem swojej, żeby nawet podświadomie, niczym się nie sugerować, ale tym razem, właśnie ze względu na te noty, nie mogłem się powstrzymać. Myślałem nawet, że to jest jakiś błąd. Ale nie, lud nie pokochał „Octagon”, przynajmniej w swojej większości. Ja taki ostry nie będę i postaram się przedstawić swój punkt widzenia.
Niewątpliwie pod względem muzycznym jest to pewien krok wstecz. Mamy bowiem do czynienia z produkcją iście garażową. Razi kartonowa perkusja, surowe gitary i niedbały wokal. Tylko czy aby na pewno musi to być wada? Przecież to jest metal. Pierdolony, obskurny metal, który nie staje do konkursu o nagrody Grammy. Jedenaście lat wcześniej Bathory wyłonił się z chaosu, powstał z nicości. Sam jeden tworzył szwedzkie podziemie, aż stał się znany i wręcz legendarny. Może na swojej ósmej płycie właśnie chciał powrócić do korzeni. Ja tak to odbieram. Odbieram „Octagon” jako kawał cholernie prawdziwego, pierwotnego metalu.
To prawda, zniknął klimat, nie ma epickości. Jest za to wulgarna thrashowo-punkowa łupanina. Jest niedbałość, niechlujstwo i słabe brzmienie. Mi jednak się to podoba i jestem pewien, że ten efekt został osiągnięty z premedytacją. Kawałki są szybkie i ciężkie. Czasem jest nadźgane tyle tekstu, że Quorthon nie nadąża śpiewać. Zaczynający się mocnym zabójczym riffem, szósty „Century” jest bardzo slayerowski, przede wszystkim pod względem wokaliz. Jedyne co mi tu nie gra to jest znajdujący się na końcu cover Kiss „Deuce”. O ile na wydanym rok wcześniej „Fishdick” Acid Drinkers był strzałem w dziesiątkę, to tutaj jest z dupy i kompletnie nie pasuje. Po za tym jestem na tak.
Tracklista:
01. Immaculate Pinetreeroad #930
02. Born To Die
03. Psychopath
04. Sociopath
05. Grey
06. Century
07. 33 Something
08. War Supply
09. Schizianity
10. Judgement Of Posterity
11. Deuce (Kiss Cover)
Wydawca: Black Mark Production (1995)
Ocena szkolna: 4+
zsamot : Owszem, recka świetna!
Harlequin : Ciekawe spojrzenie na ten album. nigdy o nim nie myślałem w tych kategor...