Tuż obok niego, jakby utkana z chybotliwych cieni świec, stała kobieta i przyglądała mu się uważnie. Zmarszczyła brwi, jakby intensywnie nad czymś myślała. Wreszcie klasnęła bezgłośnie w dłonie i z radością obróciła się wokół, aż zamigotały srebrzyście pióra jej skrzydeł.
Margoth nie była bowiem zwykłą kobietą, ale aniołem i to aniołem nie byle jakim – Aniołem Stróżem od „przypadków beznadziejnych”. A takim niewątpliwie był mężczyzna, na którego patrzyła. Chroniła Issosa przed nim samym od jego pierwszej nieudanej próby samobójczej, towarzyszyła mu dzień w dzień, choć tego nie czuł. Takie zresztą były warunki – nie mógł wiedzieć o jej obecności, chociaż czasem wydawało się jej, że podświadomie ją wyczuwa. Z dnia na dzień było jej jednak coraz ciężej go chronić. Pokochała tego pięknego mężczyznę o wspaniałej wyobraźni i wielkiej wrażliwości, samotnego i mrocznego, kuszącego jak zakazany owoc. Lubiła siedzieć przy nim w nocy i patrzeć jak śpi, słuchać muzyki jego spokojnego oddechu, śledzić jego myśli i gładzić smukłymi palcami jego ciemne włosy. Ukazała mu się tylko raz – we śnie. Było to w Noc Szatana, kiedy nawet aniołowie tracą głowy i robią głupstwa. Teraz już wiedziała, że to był błąd. Od tamtej pory Issos szukał jej wszędzie, tęsknił za nią i marzył. Często przeklinała wtedy swój anielski dar czytania w myślach, gdy musiała patrzeć na jego smutek i ból. Jego myśli były wówczas tak czarne jak jego oczy.
Margoth ocknęła się z zadumy. Wiedziała już, co ma zrobić. Znała cenę swej miłości - aniołom nie wolno kochać, zwłaszcza swoich śmiertelnych podopiecznych. Szepnęła coś bezgłośnie do ucha Issosa i mężczyzna wstał, tknięty nagłym impulsem. Założył czarny długi skórzany płaszcz, w którym wyglądał tak kusząco wspaniale, że Margoth poczuła dreszcz podniecenia.
- Jeszcze chwilkę… - szepnęła do siebie, tajemniczo się uśmiechając.
Issos zgasił świece i wyszedł z domu, otulając szyję ciemnym szalem. Szedł powoli. Lubił spokój i ciszę nocy, o tej porze czuł się zawsze najlepiej. W świetle księżyca i łagodnej poświacie mgły świat wydawał mu się piękniejszy i łagodniejszy.
Margoth szła tuż obok niego. Jej biała skórzana suknia trzeszczała leciutko na chłodnym powietrzu. Wiatr gładził łagodnie pióra jej skrzydeł, muskał je delikatnie, jakby w ostatnim pożegnaniu.
- Będzie mi tego brakować – pomyślała. Była jednak pewna tego, co chciała zrobić, pomimo grożącej jej kary.
- Nieśmiertelność za miłość – westchnęła w myślach, odgarniając z czoła długie jasne włosy.
Doszli do ruin kaplicy, które Issos tak uwielbiał. Miały swoją mroczną i tajemniczą atmosferę, dlatego czuł się tu dobrze. Nastrajały do rozmyślań. Tu też próbował kiedyś popełnić samobójstwo.
Margoth popatrzyła na niego. Zegar na pobliskiej wieży wybił północ.
- Teraz albo nigdy – pomyślała. Wzięła głęboki wdech i zawołała cicho:
- Issos!
Na dźwięk jej głosu mężczyzna odwrócił się gwałtownie. Przez chwilę zamarł bez ruchu, zdumiony widokiem anioła, jednak szybko w jego czarnych oczach pojawiły się iskierki szczęścia.
- A jednak istniejesz... – wyszeptał.
Podszedł do niej powoli, nieśmiało patrząc jej w oczy. Pogładziła go po policzku i pocałowała namiętnie. Stuknęły cicho o podłogę opadające skrzydła.
- To dla Ciebie… - szepnęła czule Margoth, a po policzku Issosa spłynęła łza…