Pewien sen, który ostatnio śniłem.
Wiosna obudziła mnie ze snu ciepłym deszczem. Słońce, wyglądając zza potarganych chmur rozgrzało moją skórę. Na moim ramieniu przysiadł roztargniony ptak i po kilku nerwowych trelach uciekł gdzieś, gonić własne marzenia. Sękate palce drzew zakwitły soczystymi pąkami, a ja wciąż czekałem.
Pochyliła się nad grobem dziewczyna, o twardym spojrzeniu i smukłych ramionach. Wiatr tulił się do jej włosów, odsłaniając delikatną szyję. Czy płakała, nie wiem; płakał za nią wiosenny deszcz i resztki wyschniętych liści smutno śpiewały, gdy bez zbędnego wzruszenia, mijała milczące groby.
Nadeszło lato i mój cień wydłużył się w skwarnym popołudniu. Wyniosłe drzewa snuły swoje opowieści, delikatnie trącając się gałęziami. Po niebie ciemnymi falami krążyły wrony, w sobie wiadomym tylko celu. Po mojej dłoni wspiął się pajączek i patrzyłem zdumiony jak tka precyzyjnie kolejne dzieło swojego życia. Gdyby mnie zauważył, może byśmy się zaprzyjaźnili, a tak w milczeniu mijały nam chwile. Czekałem niespokojny.
Przyszła wreszcie. Kobieta o twardym spojrzeniu i delikatnych dłoniach. Trochę w jej ruchach było smutnego tańca, kiedy kładła różę na grobie. Różę czerwoną jak zachód słońca, ale i dziką jak skrząca się w świetle dnia rzeka. Nie mogłem zapamiętać jej twarzy, aż przyszła noc i przyniosła ukojenie wszystkim zmartwieniom.
Jesień eksplodowała mozaiką barw. Umierające drzewa jakby nie chcąc tracić swojego sensu, prześcigały się w kreacjach. Srebrne deszcze obmywały kamienny park, zbierały wesołe krople w ponure kałuże, które szyderczo odbijały świat. Patrzyłem na swoje odbicie i widziałem łzy deszczu na mojej twarzy, łzy smutku, którego nigdy nie czułem. Nie czekałem, chociaż przyszła; zgarbiona staruszka, o twardym spojrzeniu i ciepłym uśmiechu. Spokojną dłonią zgarnęła złote liście i pozostawiła tańczący w zamknięciu płomyk. Jakże byłem ciekawy tego ciepła, w marzeniach zatapiając się w bladym świetle lampki. Stężałe krople płonęły razem ze zniczem, sprawiając, że noc nigdy nie była bardziej kolorowa.
Z sinego nieba spadł pierwszy śnieg, a znudzone drzewa zasnęły jedno po drugim. Naga ziemia okryła się białą kołdrą chrupiących kryształów. Zimny wiatr smagał moją skórę i chociaż nigdy nie marzłem, tęskniłem za płomieniami zniczy. Nikt nie przyszedł, a ja nie czekałem. Powoli, wsłuchując się w skrzypiący chłód, zamknąłem oczy. Spod cienkiej warstwy śniegu, wyglądał zamarznięty kwiat: siwa róża, zmęczona pamięcią żyjących. Ostatni dźwięk jaki pamiętam, to moje kamienne pióro, delikatnie opadające w nieskończoność, w śnieg...