Efektywnie-efektowny koncert, jakże inny od tych, które dane było mi ostatnim czasem obserwować. Widowisko, na którym to dusza wypoczywa, a ciało chętnie męczy się od natłoku potężnych nut. A jeszcze nie tak dawno wydawało się, że Swans to rozdział zamknięty już na zawsze. Taka nieco przykurzona księga, o której wspominają artyści, powołujący się na nią jako na źródło inspiracji. Krótką chwilę można byłoby powybrzydzać, bo brudnych, brzydkich i nabrzmiałych nut było jak na moje uszy za mało, jednakże nikłość tych zarzutów rozbiła się już o pierwszy niepowtarzalny ton "łabędziego śpiewu".
Ale za nim na scenie pojawiła się gwiazda wieczoru, niejaki James Blackshaw stoczył jakże nierówną, ponad półgodzinna walkę o uszy kapryśnej warszawskiej publiki. Nie udało mu się. Bitwa zakończyła się sromotną klęską. Oklaski bardzo skromne, nawet jak na sale, która świeci pustką - chyba nie pomylę się jeśli napiszę, że i tak większość zebranych biła brawo tylko po to by rozgrzać swoje przemarznięte dłonie. Brytyjczyk, który przyjechał do Polski aby promować swój najnowszy album "All Is Falling", okazał się totalnie chybionym supportem. Nie dość, że mróz na zewnątrz dał w kość, to i ze sceny powiało chłodem i tym nieznośnym dla moich uszów minimalizmem. Cnotliwy występ, ale i bardzo skromny przez co jakże dalekie od tego co miało rozegrać się na deskach Stodoły po 21:00.
Rozpoczęli od wariacji na temat "Look At Me Go", która już po wkroczeniu na parkiet lidera zespołu (i uprzednim zakasaniu rękawów) przeobraziła się w "No Words/No Thoughts". Brzmienie brudne, miejscami ocierające się o kakofoniczny nieład, atakuje słuchacza w przypływie furii. A ta sączyła się litrami z każdej kolejnej nuty. I tak też miało być, aż do samego końca. Gdy po chwili przerwy perkusista wybija motyw z "Your Property" zacząłem się zastanawiać, jak po tak kapitalnym początku, można utrzymać klasę całego koncertu. Ale jak ma się w zespole kogoś takiego jak Thor Harris to nie jest to rzecz trudna. Jak dla mnie to właśnie on okazał się "cichym" bohaterem całego spektaklu - to raz "zaczepił" się niewinnie o wibrafon, by po chwilę wesprzeć Phila Puleo, nie zapominając też o tym by porządnie przydzwonić w rurę. Doprawdy miał on prawo, po tym wszystkim poczuć zmęczenie w kościach. Później przyszedł czas na klasyk "Sex, God, Sex". W prawie dziesięciominutowej wersji. Hałaśliwy ciąg, masa pogłosów i sprężeń - przez chwilę mam wrażenie, że ta muzyka rozniesie Stodołę i modlę się z Girą, by klub przetrwał ten koncert. "Jim" znakomicie wpasował się w starocie, upchnięty pomiędzy utwory z albumów "Children Of God" i "Cop" nie wymięka, ani przez chwilę. Zresztą nowe utwory wpisały się znakomicie w charakterystykę całości. Kapitalne, wyrafinowane aranżacje, jakich nie spotkacie na żadnym innym koncercie. Na koniec podstawowego setu dokładają - "Eden Prison", który jak na finał przystało wbija w podłogę. Rewelacyjny finał, po którym mógł być już tylko rewelacyjny bis. Niestety miało być inaczej - podczas rozimprowizowanego "Little Mouth" Gira bardziej skupił się na uspokajaniu szalejącej bandy, niż na graniu, przez co wydaje mi się, że zespół uciekł szybciej, niż miał to w zamiarze. Szkoda...
Gira to bardzo, bardzo zły człowiek. Nie wiem jak wy, ale ja czułem się zawieszony pomiędzy szóstym, a siódmym niebem - tak bardzo blisko ideału, a jednak wciąż na ziemskim padole. Łabędzie tym występem wykroczyły daleko hen, hen daleko, poza granice moich oczekiwań. Rytuał, misterium, dźwiękowa egzekucja. Swans ponad stylowy fenomen naszych czasów.