Dawno, dawno temu, gdy nad polskim państwem szumiała jeszcze nieprzebyta puszcza, ziemią karkonoską władał książę Bolko. Dobry był to pan, mężny rycerz i sprawiedliwy sędzia, kochany i błogosławiony przez swój lud. U boku rycerza stała zacna i cnotliwa żona, Anna.
Para książęca, lubo szczęśliwa w swym życiu, jedno miała zmartwienie. Odległe jej były bowiem rozkosze rodzicielstwa. Brak potomka smucił oboje małżonków, którzy w niemożności porodzenia dziedzica upatrywali karę boską za grzechy przodków. Zanosili tedy książę i księżna błagalne modły do stworzyciela świata o łaskę obdarzenia ich wyczekiwanym dziecięciem. Mijały jednak lata, a rodzina się nie powiększała. I lubo małżonkowie żywili ku sobie tkliwe uczucia, z czasem ochłodły one znacznie i zmieniły się w nienawiść. Nie umiał książę pan patrzeć na przyjaciółkę swoją jak wprzódy i nie zagrzał więcej miejsca w jej łożnicy, zaś wzgardzona niewiasta przeniosła swoje awanse na młodego łowczego, który zaczął umilać jej długie, samotne noce. Miłość tych dwojga, zrazu przez nikogo niezauważona, wkrótce dała owoce. Stało się to, co z łaski bożej stać się musiało. Pewnego dnia księżna Anna poczuła, że pod jej sercem zawiązał się malutki pączek, mający rozkwitnąć dziecięciem. W dziewięć miesięcy później na świat przyszła dziewczynka. Jej matka zmarła podczas połogu, w czym pomogła jej, za namową księcia, stara położna, kładąc na licu rodzącej ciężką, puchowa poduszkę. Tak właśnie ukarał rycerz swą żonę za zdradę. Dziecko wszelakoż oszczędził, uznając, że nie było niczemu winne. W ten sposób maleńka Kunegunda pozostała na zamku.
Mijały lata. Dziewuszka rosła zdrowo i z uroczego dziecięcia zmieniła się w śliczną dzieweczkę. I choć nie minęło jej jeszcze piętnaście roków sława jej urody obiegła już dalekie dziedziny. Każdy, kto ujrzał córkę zmarłej księżnej niósł w świat pochwałę jej piękności. Nie minęło też wiele czasu, a siedzibę księcia Bolka zaczął nawiedzać tłum ludzi, żywiących chęć ujrzenia tego słodkiego stworzenia. Byli wśród nich ludzie prości, ale też i bogaci wielmoże, oraz rycerze. Niezwykła uroda księżniczki powodowała, że niejeden z przyjezdnych nabierał szczerej ochoty by wstąpić z młodziutką dzieweczką w związek małżeński, nawet jeśli Kunegunda nie miałaby otrzymać żadnego wiana. Twarz i ciało niewiasty wystarczało za wiano i rozpłomieniało myśli rycerzy, którzy oczami wyobraźni widzieli niejednokrotnie jak biorą Bolkowa córkę w cielesne posiadanie. Co i rusz któryś z możnych panów składał Kunegundzie propozycję małżeństwa, lecz dziewczyna w kułak śmiała się z zalotników, za nic mając ich wyznania miłosne. Aby zaś pozbyć się natarczywych mężczyzn ogłosiła, że wyjdzie tylko za tego, kto w pełnym rynsztunku, na koniu, objedzie mury zamkowe. Ojciec księżniczki, któremu córka była w zasadzie obojętna, nie kwestionował jej postanowienia.
Na wieść o niebezpiecznym wyzwaniu część zalotników odstąpiła od swoich zamiarów, przedkładając własne życie nad możliwość zdobycia ślicznej dziewczyny. Pozostało jednak wiele gorących głów, zaślepionych żądzą ujeżdżenia tej dzikiej klaczki, podejmujących grę ze śmiercią. Ci próbowali dokonać śmiałego czynu i odchodzili z tego świata, jeden za drugim spadając z murów i roztrzaskując się u ich podnóża. Żadnemu z rycerzy nie udało się sprostać trudnemu zadaniu.
Mijały lata i z każdym rokiem księżniczka stawała się coraz piękniejsza. Ludzie szeptali że nie ma sobie równych w całej polskiej ziemi i była to prawda. Na zamek Chojnik nadal ściągali mężni rycerze, lecz coraz rzadziej podejmowali się próby objechania zamkowych murów. Kunegundę adorowano jak i kiedyś, lecz jasnym stało się, że niepowodzenia poprzedników nie dodają nikomu ducha do walki.
Pewnego dnia jednak na zamku stawił się nieznany nikomu rycerz, od stóp do głów zakuty w czarną zbroję, powiewający pękiem strusich piór na szyszaku. Kiedy zdjął go z głowy, przez tłum ludzi, krzątających się po zamkowym dziedzińcu przeszedł szum – rycerz dorównywał urodą księżniczce Kunegundzie. Spojrzenie jego stalowoszarych oczu rozpłomieniało serca niewiast, a zdecydowana linia ust kusiła do składania na nich gwałtownych i gorących pocałunków. Gdy na Gotfrydzie (takie imię nosił rycerz) spoczął wzrok córki księcia Bolka, serce dziewczyny zadrżało i na chwilę zamarło. Po raz pierwszy w życiu księżniczka była zakochana.
Rycerz pozostał w gościnie na zamku. Co wieczór brał udział w wystawnych ucztach, gdzie bawił dworną rozmową rozpłomienioną księżniczkę. Nie krył przy tym swoich zamiarów. Chciał zostać pierwszym człowiekiem który sprosta śmiertelnemu wyzwaniu. Na próżno łamała księżniczka białe dłonie i roniła łzy, by odwieść go od tego zamiaru. Rycerz był nieprzejednany. I pewnego pięknego wieczoru wyjechał w pełnej zbroi na mury. Końskie kopyta stukały równomiernie. Wierzchowiec szedł powoli, lecz pewnie. Zebrani na dziedzińcu ludzie wstrzymywali w piersiach oddech. Wielu modliło się za powodzenie pięknego młodzieńca. I oto stał się cud – rycerz zjechał z murów, tak jak na nie wjechał – cały i zdrowy, choć trochę blady. Nikt jednak nie miał mu tego za złe, stanął przecież oko w oko ze śmiercią i pokonał kostuchę!
Po zejściu z konia rycerz skierował się wprost ku komnacie Kunegundy, która powitała go na progu z otwartymi ramionami. Gotfryd porwał ją na ręce niczym piórko i zaniósł na łoże. Nie zapomniał przy tym zamknąć za sobą drzwi, zza których po chwili zaczęły dochodzić ekstatyczne jęki i spazmy rozkoszy.
Drzwi do komnat księżniczki pozostały zamknięte przez trzy dni i trzy noce – zwycięski rycerz skwapliwie korzystał z wdzięków pięknej księżniczki. Czwartego dnia, o świcie, gdy cały zamek jeszcze spał, drzwi się otwarły i wypuściły z wnętrza komnaty skradającego się na paluszkach Gotfryda. Młody człowiek cichuteńko przemknął do stajni, gdzie wprawnie osiodłał konia i szybko wyjechał zza mury. Gdy był już na drodze spiął rumaka ostrogami i pędem oddalił się od siedziby księcia Bolka. Kilka godzin później Kunegunda znalazła na poduszce list o następującej treści:
„Ukochana memu sercu Kunegundo,
Wybacz mi, że musze cię opuścić. Choć miłuję cię nad życie i wspomnienie twej gładkiej skóry oraz słodkich ust ścigać mnie będzie do końca moich dni, to nie czuje się na siłach by wstępować w związek małżeński. Słowo „żona” jest mi wstrętne i zabija we mnie romantyczne uczucia. Pozwól więc mi odejść jako człowiekowi wolnemu.
Żegnaj umiłowana, zawsze twój,
Gotfryd”
Po przeczytaniu listu księżniczka zerwała się z łoża i jak szalona wybiegła na mury zamku. Po jej twarzy płynęły łzy, przez które próbowała wypatrzyć na horyzoncie sylwetkę ukochanego. Ta jednak dawno już rozpłynęła się na tle łąk, lasów i pól. Po Gotfrydzie zostało tylko wspomnienie. Nie wahając się ani chwili Kunegunda skoczyła w dół z murów, kończąc w ten sposób swoje dopiero co rozkwitłe życie.
A morał z tej historii jest taki: Z czyimiś uczuciami nie wolno sobie pogrywać, bo można doprowadzic do tragedii.