Pamiętam jak bardzo chciałam się uczyć, pójść na studia.... Ale przez to, że uwalili mnie tuż przed maturą, i musiałam powtarzać, musiałam wyprowadzić się od rodziców bo tam się już nie dało żyć na studia nie poszłam... No bo zresztą jak??? Pracując i utrzymując siebie i faceta a także całe domowe zoo...
Na prywatną uczelnię mnie nie stać, na dzienne nie pójdę bo muszę jakoś się utrzymać... Nawet nie mam co marzyć o kredycie studenckim...
Całe moje marzenia legły w gruzach. Mam 23 lata i śnię o tym by się uczyć, chodzić na zajęcia, czytać, przygotowywać się do sesji... I wiem że nigdy to pewnie nie zaistnieje w rzeczywistości gdyż za bardzo się boję... Nie mam już właściwie żadnych szans na to.. Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu ludzi zaczyna studia późno ale ja się już tak boję, że wiem że już nigdy mnie to nie spotka...
W dodatku jestem w obcym mieście... Moi przyjaciele i znajomi są tak bardzo daleko... Aktualnie jestem bez pracy... I w ogóle mam jakiegoś paskudnego doła z którym nie mogę sobie poradzić... Jest mi tak smutno... Czuję się tak zagubiona... To miejsce w którym jestem, nie jest miejscem do którego zmierzałam...
"NA DRODZE KTÓRĄ OBRAŁAM,
PEWNEGO DNIA SIĘ ZBUDZIŁAM,
ZDUMIONA ŻE ZABŁĄDZIŁAM,
NIE TĘDY IŚĆ ZAMIERZAŁAM..."
Z P. układa mi się nawet dobrze. Jest jedyną osobą która chce pomóc mi się rozwijać, która mnie wspiera... ale też czasem jest zbyt krytyczny jeśli coś dotyka spraw na których mu zależy...
Tak jak na przykład awantura o znajomych... Wykrzyczał mi kiedyś że odstraszyłam jego znajomych... A ja zachowywałam się nie dosyć że najzupełniej normalnie, to jeszcze za wszelką cenę starałam się być spokojna i opanowana... I udało mi się... A to, że pewne osoby na których P. bardzo zależy to olały... No cóż to nie moja wina, a on za to zrobił mi awanturę... I to jaką... Do tej pory mam wyrzuty sumienia.... Poza tym mimo że nic nie zawiniłam jest mi straszliwie przykro i źle się z tym czuję... Jakby mnie spoliczkował, za to że się starałam...
Poza tym zajebiście się boję, że P. się podda i mnie zostawi... Niektóre moje problemy mocno go przerastają... I choć chciałabym aby był ze mną szczęśliwy nie chcę tracić swojej osobowości tylko dlatego, że jemu się coś nie podoba...Przez ten zakichany Bolków i Castle Party straciłam grunt pod nogami. Miał się mną zaopiekować. Jechałam pierwszy raz do jego znajomych których zna od lat... I co? I po dojechaniu na miejsce prawie przestałam dla niego istnieć. Nie raczył mnie przedstawić... Nic... Skończyło się wielką awanturą że mam wyjebane na jego znajomych, że zachowuje się ostentacyjnie, że chce mu zepsuć zabawę i że jak mi się nie podoba mogę wracać do Łodzi... Od tamtego momentu nie mam już pewności, że wszystko będzie dobrze, albo przynajmniej że mu zależy... Niby jak miałam zapamiętać od razu jakieś 15 osób i się z nimi zintegrować nie wiedząc o nich niczego? A on wcale nie ułatwiał mi sprawy... Bardzo bolało... Poczułam się olana, zignorowana, niepotrzebna... Do tej pory jest mi przykro i boli...
Jest wiele przykrych kwesstii... Jakoś je znoszę bo kocham go bardzo. Ale nie wiem ile jeszcze wytrzymam.
Na szczęście dobre chwile rekompensują te wydarzenia i ból.. Tak naprawdę wystarczy że mnie przytuli wieczorem a o wszytskim zapominam... Że idziemy razem na spacer z psem, oglądamy filmy przytuleni, czy po prosstu robimy razem cokolwiek... Każda najmniejsza chwila daje mi szczęście które jest tak dziwne bo tak naprawdę prawie bezpodstawne... Nigdy nie cieszyłam się aż tak bardzo z czyjejś obecności. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa po prostu, nie ważne czy gotujemy, sprzątamy czy się kochamy... Jestem szczęśliwa bo on jest przy mnie...
I czasem tylko ten paskudny robak bólu, powstały przez awantury czai się gdzieś w środku mnie i pożera kawałki mojego serca...
Na szczęście jeszcze zanim zaczęłliśmy być razem zdawaliśmy sobie sprawę, iż jest to bardzo trudny związek. I jak będzie dobrze to będzie niebo... a podczas kłótni będziemy mieli piekło... I mimo wszytsko na razie trwamy... Oby jak najdłużej...