Rush wydawał mi się zespołem, który przez krytykę zawsze stawiany był za King Crimson, Pink Floyd, Genesis, Yes, czy Jethro Tull. Rzeczywiście pierwsze płyty zespołu były kiepskie, ale "2112" pokazało ogromne możliwości grupy. "Hemspheres" tylko potwierdza, że Kanadyjczycy mają nieprzeciętne pomysły.
Na płytę złożyły się zaledwie cztery kompozycje, ale dzieje się tu
wystarczająco dużo, aby słuchacz miał dość. Formacja z płyty na płytę
polepszała swój warsztat instrumentalny, osiągając apogeum na "Hemispheres", "Permanent Waves" oraz "Moving Pictures". "Hemispheres"
to instrumentalne rzeź, gdzie wszechobecny bas Geddy'ego Lee oraz
jazzująca perkusja Neila Pearta nie daję słuchaczowi wytchnienia, a
Alex Lifeson przeplata melodyjne sola z nieco bardziej połamanymi
rytmami. Tutaj już wyraźnie widać styl każdego z muzyków oraz
instrumentalną precyzję. Absolutnym punktem kulminacyjnym płyty jest
instrumentalny "La Villa Strangieto" naszpikowanym popisami
instrumentalnymi.Jedyną rzeczą, do której trzeba się przyzwyczaić to delikatny i wysoki wokal, kojarzący się trochę z artystami country. Niestety jest on pewną barierą w odbiorze muzyki. Są jednak instrumentarium jest na tyle przemyślane i na tyle pogmatwane zarazem, że czyni "Hemispheres" jednym z najlepszych jeśli nie najlepszym krążkiem zespołu.
Tracklista:
01. Hemispheres
I. Prelude
II. Apollo/Dionysus
III. Armageddon
IV. Cygnus
V. The Sphere
02. Circumstances
03. The Trees
04. La Villa Strangiato
Wydawca: Mercury Records (1978)