Kazał przypiąć sobie skrzydła, lecz nie potrafił latać.
Zmuszony był do chodzenia twardo po ziemi pooranej koleinami, trawionej
rozkładem, zmieniającej się w błoto. Znudzony patrzeniem pod nogi,
spoglądał przed siebie, prosto w oczy palące jego doczesność i grubą
warstwę kurzu pokrywającą uczucia, choroby, słabości. Nie mógł
podnieść głowy, by spojrzeć w niebo. Nie potrafił latać.
Z biegiem czasu narastało coś w rodzaju zadowolenia z grzebania się w tym ziemskim brudzie. Dowiedział się jak głęboko ranią ludzie, gdy pozwolić im wejść z butami w swój prywatny mikroklimat; gdy odsłonić przed nimi choć trochę człowieczeństwa, pokazać próbkę uczuć ... Starał się omijać ich z daleka, a tych, których potrzebował, dobierał ostrożnie, według ściśle określonych wzorców, z paranoidalnym sceptycyzmem, odsuwając wszelkie symptomy pewności, poddając w wątpliwość każde słowo, każdy gest, każde wypływające z nich przekonanie. Pomimo ran, złych doświadczeń i wciąż potęgowanego zwątpienia, rzeczywistość stanowiła dla niego wyzwanie. Codziennie wychodził jej naprzeciw z triumfem wypisanym na czole. Bywało różnie, ale chodziło o to, by iść na przód i nie poddawać się; nie okazywać ani bólu, ani radości. Ciągle je jeszcze ma. Trzepocą żałośnie, gdy zrywa się silniejszy wiatr. Skrzydła, które najwyraźniej ku czci ironii, a na jego własne życzenie przypiął mu Demiurg, by zbliżyć go do nieba, gdy tymczasem ich ciężar przygniata go do ziemi coraz silniej, spowalniając jego wędrówkę, aby w końcu ją zatrzymać gdzieś w samym sercu tej brutalnej walki o byt, odbierając wiarę w to, że nie dźwiga ich na darmo.
- To the dying love forever
/25.Nov.2000