Jako parkingowy odbierał i wydawał karnety, czasem pobierał jakieś opłaty lub przyjmował nowych abonentów na wolne miejsca. Poza tym siedział w rozlatującej się budzie i mógł robić w zasadzie niemal co tylko chciał. Tak więc oglądał telewizję, czytał książki, słuchał muzyki albo się uczył. Czasem w godzinach najmniejszego ruchu – tak między godziną dziewiątą a trzynastą – przysypiał na swoim siedzeniu grzejąc nogi na grzejniku elektrycznym. Niekiedy budziło go pukanie w okienko przez jakiegoś uśmiechającego się klienta.
Kilka razy dziennie wykonywał obchody po terenie parkingu i kontrolował czy wszystko w porządku. Pracował tu już od roku i jak dotąd zawsze było wszystko jak należy. Większe problemy zwykle omijały jego wartę napotykając jego kolegów, pracujących tu w inne dni.
I tak przez dwanaście godzin…
Tego dnia wszystko zapowiadało się zupełnie zwyczajnie. Budzik zadzwonił dwadzieścia po piątej. B u d z i k . . . To słowo budziło w nim dreszcz obrzydzenia. Tego, kto stworzył tą najokropniejszą ze zdobyczy cywilizacji, powinno się z miejsca rozstrzelać. Albo powiesić lub utopić. Jeszcze lepiej – zatłuc budzikiem.
Pośpieszne pakowanie zapasów żywności na cały dzień, szybkie śniadanie i bieg na autobus. Chwila stania na przystanku i jest. Długi, przegubowy, zielony pojazd komunikacji miejskiej podjechał na przystanek stękając i jęcząc, drażniąc tym samym zaspane jeszcze błony bębenkowe. Drzwi otwarły się z sykiem i autobus pozyskał nowego pasażera.
Joachim znał już z widzenia chyba większość pasażerów. Jeżdżąc z kimś ciągle tym samym kursem szybko zapamiętywał charakterystyczne zmęczone życiem twarze. Nadal nic nie wskazywało by ten dzień miał się różnić jakkolwiek od przeciętnej soboty. Jak za każdym razem włączył sobie odtwarzacz mp3. Nagle muzyka ucichła. Oho, pomyślał, znów akumulatorek się wyczerpał. Już sięgał po portfel, gdzie zwykle nosił zapasowy, gdy przypomniał sobie, że go tam nie schował wczorajszego wieczora. Czekało go kilkanaście godzin bez muzyki, co dla takiego melomana jak Joachim było prawdziwą katorgą. Ale mówi się „trudno” i jedzie się dalej.
Autobus zatrzymywał się na przystankach, wpuszczając do środka śpieszących się do pracy ludzi (o tak wczesnej godzinie raczej brak gapowiczów) i mroźne grudniowe powietrze. Bardzo mroźne. Było tak zimno, że od zewnątrz szyby pokryły się pięknym wzorzystym szronem.
Żeby zająć czymś myśli zaczął przyglądać się współpasażerom. Jak zwykle zasmarkany, siwy starzec z wielkim nochalem i ogromną teczką, stojący w starym ciemnozielonym płaszczu. Podtatusiały goguś w spodniach od garnituru i z nażelowanymi włosami. Ładna dziewczyna siedząca zawsze w tym samym miejscu i czytająca książkę. Był ciekaw co to za książka. Udało mu się zobaczyć przez chwil napis na okładce gdy ta przewracała kartkę. „Linia czasu”. Ciekawe o czym. Nagle zmarszczyło mu się czoło. Wydawało mu się, a właściwie był pewien, że już co najmniej kilka razy widział jak ta sama dziewczyna czyta tą samą książkę. Ile razy można? To musi być deja vu, pomyślał.
Drzwi się otwarły. Przystanek – Szklarska. Po chwili drzwi się zatrzasnęły i autobus pojechał dalej. No, już powinien dojechać na miejsce. Postój – Szklarska. Co jest? – zdziwił się – Musiałem się pomylić poprzednim razem. Wyjrzał prze drzwi na następnym postoju. Stoczniowców. No, przynajmniej upewnił się, że jest przy zdrowych zmysłach. Człowiek o w pół do siódmej potrafi sobie czasem różne rzeczy wmówić. Dziadek ciągle pociągał nosem, dziewczyna nadal czytała. Przystanek. Popatrzył i zbladł. S z k l a r s k a . . .
Już rozważał możliwość pójścia do kierowcy, żeby wytłumaczył o co chodzi, gdy nagle światło zamrugało kilka razy i zgasło na kilka sekund, a autobusem gwałtownie zatrzęsło. Ach, te krakowskie drogi...
Joachim postanowił kontynuować zamiar udania się do kierowcy, jednak zanim to zrobił coś sobie uświadomił. Po pierwsze, autobus jechał cały czas prosto, nie mógł więc zataczać pętli tak, jak początkowo myślał. Po drugie w lusterku z przodu nie odbijała się żadna postać kierowcy, a jego miejsce było puste. A do tego wszyscy pasażerowie zwrócili swój wzrok na Joachima. Mieli zupełnie białe, zdeformowane twarze i błyszczące, czarne owadzie oczy. Szarpnięcie. Autobus stanął. Przystanek – Stoczniowców. Joachim przerażony wyskoczył za próg i… znów znalazł się wewnątrz! Syk zamykanych drzwi.
- Teraz zostaniesz już z nami… - powiedział ponury starzec z okiem na łuskowatym policzku.
- Na zawsze – dodała zdeformowana, choć nadal upiornie ładna dziewczyna patrząc znad kart książki.
Joachim był zbyt przerażony by coś powiedzieć czy zrobić. Pomyślał jedynie, że zapomniał tego cholernego akumulatorka…
Freakstranger : A może ktoś pokusi się na konstruktywna krytykę? ;) "B u...
Freakstranger : Wielkie dzieki, postaram się nie spocząć na laurach 8) A może...