II część I rozdziału Zgrzytów. Życzę miłej lektury.
-----
Stoję przed Bulgotem i się tępo wpatruję w jego facjatę.
Bulgot siedzi sobie niemrawo w kałuży upstrzonej tęczowymi oczkami. Czasami zdarza mu się popuścić trochę paliwa, wszak młody już nie jest. Zdeformowaną karoserię znaczą mu wstęgi blizn, pamiątki od przechodniów przyjaznych inaczej. Oczy ma szkliste i matowe, prawe oko czarne od wewnątrz, tak jakby je toczyła jakaś choroba. Na to jego prawe oko gorzej widzi. Niedługo całkiem oślepnie. Nie patrzy na mnie, wzrok ma zgaszony. Drzemie.
Odchodzę. Poza tym nie mam ochoty na jego bulgot, lecz na małą przechadzkę, tak dla oczyszczenia umysłu. Wstępuję na chodnik, stawiając sobie za szczytny cel jedną płytę na jeden krok. Wbrew pozorom nie jest to łatwe. Niektóre płyty są popękane, innych brakuje a jeszcze inne, te obluzowane, mszczą się za moje pogardliwe deptanie i rzygają zgniłoszarą mazią. Ale mnie to nie wzrusza. Lepsze to niż pozwolenie mojemu wzrokowi na wędrówkę po bezchmurnym niebie. Wówczas zawsze zatrzymuje się na Księżycu. Zawsze, nawet gdy go nie widać, jakby czuł jego zew. Jakby Drugi był tuż za mną, przylepiony do mojej dupy, i cichaczem pociągał za dwa mocno wystrzępione sznurki, przyczepione do gałek ocznych.
Drugi bardzo lubi Księżyc. Drugi bardzo lubi się napić. Drugi bardzo lubi wszystko, czego ja bardzo nie lubię. Ulubiony kolor Drugiego to srebrny, czyli mówiąc inaczej taka mroczna biel. Mój czarny. Natomiast z czarnych to Drugi toleruje tylko koty. Ja kotów osobiście nienawidzę. Z czworonogów preferuję psy. Koniecznie kundle, bo te rasowe są tak stereotypowe, że aż bez charakteru. Mógłbym tak wymieniać nasze różnice w nieskończoność, ale nie teraz. Bo muszę liczyć. Liczyć parszywe wirtualne numerki co to pojawiają się na kolejnych zdeptanych przeze mnie płytach chodnikowych.
Trzysta czternaście, stan na chwilę obecną. Mój rekord to trzy tysiące siedemset osiemdziesiąt dziewięć płyt chodnikowych. Około pięciuset zazwyczaj wpadam w trans. Pozwalam, by automatyzm robił swoje. Wówczas kolory sycą się powietrzem. Przestrzeń się wybrzusza. Kształty napełniają ostrością. Myśli czezną. I to właśnie wtedy nadchodzi Cisza. Gdy wchodzi przez drzwi moich uszu, staję się jednością z tu i teraz i dosłownie mam wszystko w dupie. Jest to odczucie utożsamiane przez komputerowych lamerów z imersją, czymś co otacza cię znienacka gdy zakładasz jeden z tych śmiesznych hełmów prowadzących do wirtualnych placów zabaw.
Trzysta siedemdziesiąt siedem. Cisza przychodzi na krótko i kładzie się w mojej głowie, z własną opartą na dłoni. Taka luzacka poza. Dyletancka nawet. No więc kładzie się i patrzy w dal i nie widzi. Nie widzi. Tak jakby słuchała i nie słyszała. Na tym właśnie polega Cisza, jeśli jej się dobrze przyjrzeć. W całym tym numerologicznym szaleństwie to właśnie ona jest najpiękniejsza. A ja zawsze miałem słabość do rzeczy, które chociaż są to tak naprawdę nie istnieją, lecz stanowią skleconą z abstraktów, pojęciową protezę pewnych stanów rzeczywistości. Cisza. Ciemność. Drugi.
Czterysta trzydzieści. Ten odmienny transoidalny stan świadomości nazywam drugopodobnym. To taka symulacja Drugiego, tego jak moim zdaniem funkcjonuje i się porusza, zrekonstruowana po mojej stronie snów. Chcę poznać wroga mego jak bliźniego swego. Chce znać jego zachcianki i wstręty. Ale najbardziej to zależy mi na lękach. Wiem, że stanowią klucz do stłamszenia raz na zawsze tej nikczemnej aberracji sennej co to jest niczym złośliwa narośl na tkaninie moich koszmarów. I właśnie temu służy symulacja Drugiego, i owo liczenie płyt, i pukanie do drzwi Ciszy. Niestety działa to tylko tak długo jak Cisza jest u mnie.
Pięćset trzy. A Cisza nie trwa wiecznie. Zostaje zesłana na wygnanie na czas bliżej nieokreślony. I to przez mój własny mózg. Mój mózg to nadzwyczaj pazerny pasożyt. Nie dość, że zżera mi mnóstwo kalorii i substancji psychoaktywnych, to jeszcze wymaga deseru. A na deser lubi głosy. Najchętniej grube, te co to brzmią jak dzwon i mówią wykrzyknikami. Z takimi władczymi głosami lepiej nie wdawać się w dyskusję, bo łatwo przegrać. Z reguły wygrywa nie ten, kto ma rację, ale ten, kto głośniej krzyczy. Jak to w życiu. Rozmowa z głosami, choć postronnemu głosowi może wydawać się ekscytującą tyradą naszpikowaną wyszukanymi argumentami i urozmaiconą niebanalnymi dygresjami, tak naprawdę jest nadzwyczaj nudna i sprowadza się do prymitywnego ping ponga. Tak nie tak nie tak nie. Tylko dla picu owinięte jest toto w jakieś waciane argumenty. Fachowo nazywa się to mechanizmem zaprzeczenia. Dostajesz gratis do każdego zadbanego nałogu.
Siedemset dwanaście. Zastanawiam się, jak wyglądałaby ta noc gdybym nie miał problemów z zaśnięciem i nie wyszedł się przewietrzyć, i zasnął. Na pewno Drugi by przyszedł do mnie, pociągnął za rączki i później znowu obudziłbym się z obiema w nocniku. Zawsze przychodzi gdy Księżyc jest w rui.
Osiemset czterdzieści. Przestaję liczyć, bo oto włącza mi się specyficzny efekt mory. Linie równoległe zlewają się w jedność i dotychczas dyskretne płyty chodnikowe zyskują gęste kontinuum. Wiem, że jestem blisko Niego. Prawie czuję jego oddech w moich ustach.
Dziewięćset siedemnaście, i dupa. A byłem już tak blisko. Wytrzymałem dziewięćset siedemnaście kroków bez odrywania wzroku od chodnika. O ile oczywiście się nie pomyliłem. A co mnie rozproszyło? Sklepowa wystawa. Sklepowa wystawa wpieprzyła mi się na peryferia wzroku. A na wystawie ja, moja porysowana twarz odbita od porysowanej szyby.
Sklep jest zwykły. Mieści się we wszystkich akronimowych normach. Rtv agd gps mp3 4gb lcd vhs dvd pln. Etc. Centralną część wystawy zajmuje efemeryczna ekspozycja mojej spuchniętej mordy. Z mojej lewej a jej prawej dziurki od nosa wystaje zawadiacki smark. Na dole wystawy cykają zegarki a na górze migoczą halonówki. Ogólnie góra i dół mają własne metronomy i dysonans trochę denerwuje muzykalną stronę mojej natury. Centralne miejsce wystawy zajmuje pustka, taka czarna dziura w inwencji sprzedawcy. Po bokach telewizory w liczbie trzy i pół. Dwa po lewej i półtora po prawej. Jeden się nie mieści, bo szyba nie urosła w bok. Jak na złość to tylko ten przepołowiony działa, podczas gdy reszta śni swe czarne sny.
Chociaż działa to za dużo powiedziane. Telewizor odtwarza w nieskończoność jedną zapętloną scenę, jakby dostał jakiejś cyfrowej czkawki. Na ekranie pies rasy włochatej i jego pan, dla odmiany łysy. Preriowe słońce odbija się od jego dumnie wystawionej glacy. Wokół walają się kępy uschniętych chaszczy, robiąc slalomy między pomarszczonymi kaktusami, które są jak zzieleniałe jęzory. W oddali te charakterystyczne góry szklanki. Całość faluje i migocze od gorąca i średniej jakości efektów postprodukcyjnych jak drugorzędny miraż, którego nawet nie chce ci się ścigać. Pan stoi w rozkroku nad psem, od tyłu jak to tylko panu wolno, i nakłada mu na szyję obrożę lub coś w tym stylu. Trudno powiedzieć, bo użyto mocnego filtru rozjaśniającego, to coś wykurwiście błyszczy, a scena urywa się i przewija do początku tuż przed skończeniem czynności. Wygląda to trochę tak jakby pan łechtał tego psa po szyi. I to by było na tyle.
Odchodzę, i wnet zawracam. Znowu chcę odejść, lecz znowu coś przyciąga mnie z powrotem. Jak tę muchę gównojada, której wsysrurka już się przyczepiła do lepu, ale skrzydełka jeszcze nie. I machają, obłąkańczo. Coś tu jest nie tak z tą telewizyjną sceną, ale jakaś część mnie nie chce wiedzieć co. A jakaś inna część mnie wręcz odwrotnie. Prawdziwy ontologiczny dylemat.
Prawe oko zamyka mi się bez pozwolenia. Na razie jestem jeszcze na nie zły, ale wkrótce będę błogosławił ten wybryk mojego neurotyzmu. Przez chwilę jestem jednooki, ale bynajmniej nie widzę mniej. Widzę więcej, bo oto zalewa mnie płytkie objawienie.
Otóż telewizora jest pół, gdyż tyle go widać na wystawie. Psa też powinno być pół. Przednie pół, bez zadka i ogona. To samo dotyczy się jego pana. Powinna być tylko połówka twarzy, ta z nosem jak burak.
I ręce.
A jednak widziałem całość. Mój mózg nie pytając się o zgodę zwizualizował sobie całość zapętlonego klipu. Jakby już znał resztę. Lub obejrzał gdzieś indziej. Dziwne.
Wzruszam ramionami. Nie takie rzeczy się widziało, wychodzące z mrocznych zakamarków mojej paranoi by zamieszkać w świecie przedstawionym. Na granicy cieni. Zawsze.
Uderzam w szybę, tak od niechcenia, a ta jęczy w odpowiedzi, najwidoczniej poirytowana. Jak za sprawa czarodziejskiego grzmotnięcia pętla czasu ulega przerwaniu i sznurek wydarzeń toczy się dalej, bo oto ożywa pustynna sceneria. Na ekranie pan schyla się nad kundlem aż jego cień pokrywa włochatą bestię a ręce zastygają w żelaznym uścisku. Obydwoje gapią się szeroko rozwartymi ślepiami w białe słońce. Słońcu tymczasem przytrafia się nieszczęście. Dotychczas żarliwe i promienne, słońce spala się ze wstydu, zamyka się w sobie i w końcu zanika. Tak jakby nie mogło dłużej patrzeć na scenę rozgrywająca się u jego stóp. W miejsce słońca pojawia się czarna dziura. Czarna dziura jest czarna. Czerń rozlewa się po chorobliwie bladym niebie, zżerając cherlawe chmury, wciągając rozedrgany horyzont i połykając skulonego psa oraz cień jego pana. Czerń staje się wszechobecna i przepołowiony telewizor niczym już nie różni się od pozostałych, zgaszonych, nieżywych.
Wracam do mieszkania bez większych niespodzianek. Zrzucam łachy i kładę się na łóżku. Spod na wpół przymkniętych powiek próbuję dostrzec ten ostatni, brakujący rekwizyt. To zwieńczenie mojego tajemnego spisku przeciw Drugiemu.
Kajdanki. Nie mogę ich namierzyć. Nie ma kajdanek. Poszły sobie. Były a teraz nie ma ich. A powinny walać się gdzieś w okolicach łóżka, w promieniu jednego rzutu od niechcenia.
Schodzę z łóżka i szukam kajdanek. Ogarniam wzrokiem wszystkie, nawet te najbardziej zasyfiałe zakamarki pokoju i dalej nie mogę ich znaleźć.
Już wiem gdzie są kajdanki, chociaż ich jeszcze nie dostrzegam.
Utknęły we mgle.
Otóż jestem człowiekiem z mgłą w kieszeni. Nikt oprócz mnie tego nie wie, no może tylko Drugi, chociaż żywię nadzieję, że i on nie. Mgła w mojej kieszeni nie przypomina zwykłej mgły, gdyż jest niewidzialna. Ktoś inny powiedziałby, że nie ma żadnej mgły w mojej kieszeni, ale chuja on tam wie, ten inny ktoś. Mgła jest i ma się dobrze. Zwykle przesiaduje w lewej, przedniej kieszeni spodni. Mgła niekiedy odwiedza inne mroczne zakamarki mojej garderoby, gdyż mgła nie lubi monotonii. Mgła lubi zaskakiwać. Czasami osiada w tych małych kieszonkach jakby skrojonych na takie małe plastikowe torebki, i se siedzi, taka mała, i skulona. A skąd wiem, w której kieszeni akurat roztacza się mgła? To proste. Zawsze jest w tej, z której wyciągam Coś. A Coś zawsze tkwi głęboko we mgle i ma niewidzialną plakietkę z napisem O Co Chodzi?
Wyciągam Coś z kieszeni spodni. Są to kajdanki. Nie pamiętam, bym je tam kiedykolwiek wsadzał. O co chodzi?
Wzruszyłbym ramionami, ale mi się nie chce. Chce mi się spać po nieprzespanej nocy. Patrzę na zegarek. Jest piąta trzynaście. Robi się jasno i Drugi już pewnie nie przyjdzie, ale kto go tam wie. Kładę się na łóżku i przykuwam kajdankami do kaloryfera. Scena ta jest niemal wierną repliką tej sprzed północy. Tylko kajdanki zdają się bardziej błyszczeć niż to sobie zapamiętałem. Kłują w oczy promienistymi sztyletami. To pewnie przez nadchodzący dzień, któremu odbija się od ich niklowanej powierzchni.
Zamykam oczy i już mogę z uśmiechem na ustach wyznać, że mi to zwisa.
Zasypiam.
Pstryk.
Budzę się. Powieki otwierają się jakby kto zwinął rolety. Oto nadszedł nowy dzień. Nowe nadzieje, stare zgryzoty. Zdaje się być ciemniej niż wtedy, gdy się kładłem ostatnim razem. Nie wróży to niczego dobrego. Właściwie to już nie jest dobrze. Właściwie to coś jest bardzo, bardzo nie tak.
Zerkam na zegarek. Czwarta czterdzieści jeden. Ostatnio była piąta trzynaście. Albo przespałem prawie dwadzieścia cztery godziny, albo wszystkie wydarzenia począwszy od zakucia się w kajdanki o północy są martwym snem. Pędzące świetliki, Jola i jej diabły, Motyl i jego dyskurs z Piotrem, za którego przebrałem się ja. Wszystko to wytworem jednego chorego umysłu, do tego uśpionego, jak jaki wściekły pies.
W życie nie przespałem dłużej niż szesnaście godzin, a to i tak wtedy, gdy zaliczyłem rekordowego imprezowego zgona. Nie ma takiej opcji bym przespał dwadzieścia cztery godziny. Toż to jakieś komatologiczne, śpiączkowate odchylenie musiałoby być, tak spać przez całą dobę, całe trzy zmiany.
A więc sen. Pytanie tylko, czy Drugi spał razem ze mną, czy też sobie wstał i wyszedł, jak to ma w zwyczaju.
Spoglądam na me ręce. Nie są skute. Kajdanki leżą na posłaniu, obok mego tyłka, rozchełstane. Mają w sobie więcej złowrogiego blasku, niż to sobie zapamiętałem. Moje ręce noszą stygmaty użerania się z kajdankami w postaci siniaków na nadgarstkach co to są niczym takie za ciasne gotyckie bransolety. Najwidoczniej Drugi musiał się trochę szarpać z kajdankami bez kluczyka zanim wpadł na genialny pomysł przemienienia ich w kajdanki z kluczykiem poprzez przyciągnięcie kluczyka moich dużym paluchem u lewej stopy, tym obgryzionym. Ale to nie wszystko jeśli chodzi o ręce. One z lekka wibrują. Nie drżą jeszcze, ale to tylko kwestia czasu. Próbują mi coś powiedzieć, tym razem nie tylko ta lewa, ta dłuższa, ta wygadana. Nie muszą, już wszystko wiem.
Czuję się pijany.
Jestem pijany.
Ale przecież ja nie piłem, tylko ten pajac Drugi.