Zmierzch Bogów
Wracać wciąż do domu Le Guin
Opowiadania :

Rozdział 1

"Byłem wtedy innym człowiekiem - dzieckiem, jak powtarzano mi potem wiele razy, bym przestał się obwiniać. Choć mistrzowie w walce zatrudnieni na dworze mieli mi dawać lekcje, nie przykładałem się zbytnio do tego. Życie wydawało mi się wtedy zbyt piękne, by marnować je na naukę. Z resztą nie wiedziałem, czym naprawdę jest dyscyplina. Tego miałem się nauczyć później, w zupełnie innych warunkach. Lecz kiedy byłem dzieckiem, rodzice nie mieli dla mnie czasu, a wychowawcy nie mieli odwagi, by zbyt ostro zwracać się do księcia, już nie mówiąc o ganieniu go czy karaniu. Od tego był chłopiec do bicia. Czasem nawet było mi go szkoda, ale w końcu był nikim, za mało ważny, by się nim przejmować. Tak więc tonąłem w luksusach i dostatku. Nie miałem w pałacu przyjaciół, prócz moich starszych braci, jednak niewiele brakowało mi do pełni szczęścia. Gdybym wtedy choć przypuszczał, jak krótko ten stan potrwa..."
To było tego dnia, kiedy zginął mój dobry przyjaciel i towarzysz. Często, tak jak teraz, odtwarzam to wydarzenie w pamięci...

***

- Nie próbuj. Nie dasz rady nic mi zrobić - ten chłód w jego głosie. Zdawał się przeszywać mnie na wskroś. Drżenie. Nie mogłem go opanować, choć nie jestem pewien skąd... skąd ono się brało. Czy z zewnątrz, czy ze mnie... Z zimna...? Strachu...? A może... podniecenia?
- Sam próbowałem. Musiałem, żeby sprawdzić. - Ten uśmiech... Wygląda, jak przeciwieństwo wyrazu radości, a jednak zarazem wydaje się szczery. I ten błysk w jego oku...
"Słowa! Skup się na ich treści!"- krzyknąłem na siebie w duchu. Nie byłem pewny o czym on mówił. To bez sensu.
- Kiedyś...
"Już wiem, to ten nienaturalnie łagodny ton tak na mnie działa..."
- ...odciąłem sobie palec.
?!
"Co...? To niemożliwe..."
- Człowiek nie jest w stanie tak po prostu czegoś takiego sobie zrobić. To jest wbrew naturze. Ciało chce się chronić, nie niszczyć. Możesz podnieść nóż, trzymać nad swoim palcem... Podnosiłem. W myślach, mimowolnie to robiłem. Ta wizja... przerażała mnie, ale i nęciła. To tylko jeden mały palec, mogę to zrobić, tylko jeden... MÓJ palec, część mnie, ja...
- Ale przestraszysz się tego - ciągnął. - Nie będziesz mógł opuścić....
"Jeden ruch... Tak zwyczajnie"
- ...w dół...
Zacisnąłem powieki. Dotknięcie ostrza, własne osocze, ciecz wyciekająca z rozcięcia... Już kiedyś na to patrzyłem. Spokojnie, ona płynęła, a mnie nic nie było... Ogarniał mnie spokój, a ona wyciekała przykuwając mój wzrok, niczym medalion hipnotyzera. Lśniąca kreska na skórze... zapragnąłem znowu ją ujrzeć. Wraz z wypływającym gęstym, szkarłatnym płynem, znikała też złość, każda kropla była jak kara, dokonująca się sprawiedliwość... Kara dla. mnie? Dla kogo...? Nieważne. Narodziła się we mnie na nowo potrzeba, by chwycić mocno nóż. Zrobić to, wtopić w swoje własne ciało...
- Nawet gdybyś to uczynił, to nie dość mocno. Jeśli wiesz, że nic ci nie grozi, że rana będzie mogła się zagoić... dasz radę. Raz będziesz musiał się zmusić, lub coś będzie cię musiało do tego pchnąć...ale gdy już to się stanie... Będziesz mógł już zawsze. Będziesz mógł przebić skórę, zatopić w niej metal, a jeśli targną tobą bardzo silne uczucia, to przepchną nawet ostrze na wylot.
"Na wylot? Uczucia? Jak to, to nie ja...? To zwyczajna słabość, dać się ponieść emocjom. Nie kontrolować ich. Od tego są myśli, nie czyny. Emocje... Ktoś inny może je wywołać. Lub nawet cholerny przypadek... i to... to ma mną rządzić? Nie! Nigdy!"
- Ale tylko, jeśli to będzie rana, która może się zagoić.
"Dlaczego on to powtarza? To szaleństwo."
- Jesteś szalony!
"Co? Rzekł to tak spokojnie..."
- Ale nie dość na tym. Nawet trzymając w wyciągniętej ręce nóż, nie zdołasz poruszyć go z odpowiednią siłą. Tego nie można zrobić tak po prostu. Jeśli go rozpędzisz i tak odruchowo cofniesz palec. To się nazywa instynkt samozachowawczy, nagle, na ułamek sekundy, stanie ci serce. Strach cię zmrozi, przeniknie i każe ocalić dłoń przed okaleczeniem, zanim go powstrzymasz... Ostrze minie swój cel. Im bardziej będziesz się bał... tym większa pewność, że tego nie zrobisz. Już przed samą próbą ręka ci zadrży, odrzucisz narzędzie i uciekniesz, by więcej nie próbować. By ochronić się przed sobą. Nawet, gdybyś siebie znienawidził ... to za mało.
Wciąż zaciskałem dłoń na trzonie. Choć była to czynność wyimaginowana, doznania wydawały się realne... Wciąż się nad tym zastanawiałem. Tak trudno by było? Tak trudno pozbyć się czegoś, co jest częścią ciebie? Skąd wziąć siłę, by nadać ręce prędkość? Skąd odwagę, by się nie wycofać?
- Nie wystarczy ci odwagi. Dlatego nie możesz się bać.
"Musiałbym być sobie zupełnie obojętny... Nie nawidzieć siebie, nie kochać. Czy tak też jest z wrogami? Zabijamy ich, bo nic dla nas nie znaczą? Nie patrzymy w oczy, by czegoś nie dojrzeć?" ...

Cisza... Gryząca, bolesna... Zdałem sobie sprawę, że chcę słuchać. Że on... to ja. Odnajdywałem w nim siebie. Byłem ciekaw. Ale on zamilkł. Jego usta były zaciśnięte, ale wciąż wykrzywione w tym samym wyrazie. A w spojrzeniu było...
- Czy - ledwo poznałem własny głos; słaby, cichy. Usta miałem całkiem wyschnięte, gardło ściśnięte, jakby organizm chciał mnie powstrzymać przed mówieniem. - Ty... powiedziałeś, że...
Powinien wiedzieć. Przecież... był mną.. Miałem wrażenie, że przenikamy się nawzajem. Byłem pewien, że już zrozumiał. Ale on spojrzał na mnie z zaskoczeniem. Pierwszy raz zauważyłem, jaki był młody, czarne włosy w nieładzie opadały na czoło...
"Moje czarne włosy... Skup się!" - musiałem się zganić. Zmobilizować. Nie uzyskam odpowiedzi, jeśli nie zadam pytania. - Jak to: odciąłeś sobie palec?
Byłem pewien, że na jego oblicze wypłynie teraz uśmiech. Albo że się zaśmieje. To było takie przerażające, takie... niesamowite i ekscytujące. Ale nic takiego nie miało miejsca.
- Tak.
- J-jak...?
- Do tego potrzebne było szaleństwo. To ten jeden ułamek sekundy tak nas różni. Ty byś wtedy zadziałał…
"Tchórzliwie" – pomyślałem.
-...normalnie - dokończył. - A ja jak szaleniec. Przekroczyłem granice. Od tej pory to już zawsze we mnie jest, to szaleństwo, gdzieś w środku, chociaż czasem drzemie. Możesz to nazwać odwagą. Człowiek może się zmieniać powoli, albo gwałtownie. Może mieć różne przeżycia. Ale to, co się liczy, to granice. One wyznaczają, gdzie się kończą twoje możliwości, a zaczynają opory. One oddzielają normalnych od szaleńców... i bohaterów.
"Co on mówił? Dlaczego mam wrażenie, że tak dobrze mnie zna? Że to, o czym opowiada, w jakiś sposób odnosi się do mnie..."
- I wiesz co? Palec odrósł. I od tego czasu już bez strachu, zawsze mogę...
- Ale przecież bolało - wpadłem mu w słowo.
- Tak... Ale nad bólem ty już panujesz. Przecież sam go sobie zadawałeś...
- NIE! -"Skąd on to wie?"
- Widzę blizny. Ty sam...
"Dlaczego on mi to robi?" - Poczułem łzy na twarzy. - "Czym...? czemu ja się tak przejmuję? Do czego to zmierza?"
- ...je zrobiłeś. Przekroczyłeś granicę. Ale to jeszcze nie jest prawdziwe szaleństwo.

I wtedy sobie przypomniałem, co się działo przed chwilą. Widziałem, jak mordowano kogoś mi bliskiego. Znowu. Myślałem, że mi serce pęknie. Jedyne czego chciałem, to zemsty. Zabić. Zniszczyć. Ale choć z niewiarygodną mocą napierałem, nie mogłem trafić celu. Wściekle machałem mieczem, ale ten za każdym razem chybił. W końcu ktoś mnie drasnął, a ja upadłem. "Czy ja nie żyję...?" Z daleka słyszałem jakieś głosy. Szczęk żelaza. Nie, ktoś mnie ocalił. Zasłonił, ale nie da rady długo walczyć z nimi sam. Muszę mu pomóc! Ale ten chłopak... Ciągle go widziałem. "Majaczę..."
"O co chodzi?" - Spojrzałem na palce. 10. - "Nie, co ja robię? Nie chcę się okaleczyć, jedyne, co chcę odciąć... to strach. Ból. Żal."
Wciąż słyszałem jego - nie, swój! - głos. Spojrzałem na jego twarz. Moją własną twarz.

- Co mam zrobić? Palce nie odrastają... - chyba bredziłem, tu nie chodzi o palce, chodzi o coś znacznie ważniejszego.
Zaśmiał się.
- Gdy odciąłem palec bryznęło dużo krwi. Ale nie dość, by mnie oślepić.
- Nie mam czasu... Muszę wracać, muszę walczyć - to pragnienie było tak silne... że... I nagle zrozumiałem. To pragnienie było tak silne, że aż mnie zaślepiało. Nienawiść, lęk... to część mnie. Trudno się temu przeciwstawić. A już tym bardziej odrzucić to, przecież to jest moje, jak... jak ciało.
- Szaleńcza walka w tej sytuacji, to coś normalnego - powiedział jeszcze. I wtedy wizja się rozmyła. Rzeczywistość gwałtownie powróciła.

Odzyskałem przytomność i otworzyłem oczy akurat, by zobaczyć metaliczny błysk zwiastujący nadciągający kres... Nie. Oznaczający atak. Nie cofnąłem się, chwyciłem mocno rękojeść i uniosłem broń, której mimo upadku nie upuściłem. Odparowałem cios i błyskawicznie skoczyłem na nogi. Świst. Ten dźwięk nie przeraził mnie, działał na moją korzyść. Słuch, tak samo jak wzrok, mi się wyostrzył, by pomóc w walce. Wiedziałem, co trzeba zrobić. Blokada i... Oczy wroga zrobiły się nienaturalnie wielkie. Nie czekałem, by zobaczyć jak upada. Natarłem na kolejnego, omal nie potykając się o zwłoki innego.. Kątem oka zobaczyłem przyjaciela, jak upadał na ziemię nieprzytomny. Jednak nie miałem czasu się przyglądać, przejmować się tym. Świat zdawał się zwolnić tępo. Wyuczona przez długie godziny ćwiczeń precyzja, siła i zwinność ruchów - pozwoliłem im działać.

Po chwili już czterej ludzie leżeli martwi. Nie obchodziło mnie to. Liczył się tylko piąty, mój towarzysz. Czas znowu zaczął płynąć normalnie. Przykucnąłem przy mężczyźnie. Przez moment nieświadomie wstrzymywałem w płucach powietrze, ale zaraz z głośnym westchnieniem ulgi je wypuściłem. Żył. Ale stracił dużo krwi.
W tamtej chwili jeszcze coś sobie uświadomiłem. Zatruta strzała... To wszystko wydarzyło się tak niespodziewanie... i jeszcze coś złego działo się z moim ciałem, dopiero teraz odzyskiwałem jasność myślenia i świeże wspomnienia docierały do świadomości.
Scena odżyła w moim umyśle. Jechaliśmy konno. Zbliżaliśmy się do wioski, w której bylibyśmy bezpieczni. Nagle poczułem ból w ramieniu. Kolejnych strzał już zdołałem uniknąć, podobnie, jak moi towarzysze. Zasłoniliśmy się przed nimi za pomocą uniesionych tarcz. Już wtedy trucizna musiała zacząć rozchodzić się po moim ciele... Jeden z nas zauważył napastników ukrytych w gęstwinie drzew, skąd nadszedł atak. Skoczył ku nim, a ja i drugi przyjaciel za nim. Gdy zobaczyłem, jak ginie ktoś mi bliski, niemal jak brat, nie zastanawiałem się nad niczym. Rzuciłem się na wrogów. Ale nie mogłem trafić żadnego z nich, aż któryś przeszył mieczem mój bok. Runąłem na ziemię, omdlały. Jednak nie to było przyczyną, nie była to aż tak poważna rana. Zdradliwa substancja, która musiała być w grocie strzały, zaczęła atakować mój organizm. Czy to ona wywołała... co to było, sen? Ta dziwna wizja samego siebie, której doświadczyłem, będąc nieprzytomnym...
Te myśli przemykały mi przez głowę, gdy spoglądałem na młodzieńca, przy którym przykląkłem; na jego jasną twarz okoloną blond włosami. Byłem mu niezmiernie wdzięczny, że mnie osłonił. "Stracił dużo krwi, ale wróci do zdrowia" - uznałem. Opatrzyłem go, a potem zająłem się sobą. "Jeszcze może zdążę pozbyć się wystarczającej ilości trucizny, żeby mnie nie zabiła" - zastanawiałem się. - "Ale będę musiał wyssać ją i przypalić ramię." Nie bałem się. Teraz wiedziałem, że zrobię to bez oporów. Chociaż będzie bolało, wiedziałem, że mogę to zrobić. Zagoi się.

***

Przyjrzałem się bliźnie, która mi po tym zdarzeniu pozostała. Nie dowiedzieliśmy się, kto za tym stał, prawdopodobnie chciano nas zabić i zabrać wszystko, co mieliśmy. Prawdopodobnie nie spodziewali się, że będziemy się bronić. Możliwe, że było ich więcej, że dalej kryli się kolejni - być może to była pułapka, jednak nie ma pewności. Nie kontynuowaliśmy podróży zgodnie z planem i nie podążyliśmy wtedy tą drogą. Jednak winowajcy - czy byli rabusiami, czy też to miało być zaplanowane morderstwo - ponieśli śmierć. To najważniejsze.
Potarłem biały ślad na ręce. Doskonale pamiętam, jak lekarze dziwili się, że gdy trucizna zaczęła się rozprzestrzeniać, jeszcze odzyskałem przytomność i choć pozbyłem się tylko jej części, nie strawiła mego ciała. Udało mi się ją pokonać. Jednak to nie tylko moja chęć przeżycia przeważyła szalę losu. Jestem kimś niezwykłym, czego dowodzi znamię na moich plecach. Już kiedyś mnie ono ocaliło. Kiedyś, kiedy jeszcze bałem się walczyć...
Schowałem twarz w dłoniach, nadal, po latach, to wspomnienie było zbyt bolesne. ale od tamtych wydarzeń wszystko się zaczęło...

***

Byłem wtedy innym człowiekiem - dzieckiem, jak powtarzano mi potem wiele razy, bym przestał się obwiniać. Choć mistrzowie w walce zatrudnieni na dworze mieli mi dawać lekcje, nie przykładałem się zbytnio do tego. Życie wydawało mi się wtedy zbyt piękne, by marnować je na naukę. Z resztą nie wiedziałem, czym naprawdę jest dyscyplina. Tego miałem się nauczyć później, w zupełnie innych warunkach. Lecz kiedy byłem dzieckiem, rodzice nie mieli dla mnie czasu, a wychowawcy nie mieli odwagi, by zbyt ostro zwracać się do księcia, już nie mówiąc o ganieniu go czy karaniu. Od tego był chłopiec do bicia. Czasem nawet było mi go szkoda, ale w końcu był nikim, za mało ważny, by się nim przejmować. Tak więc tonąłem w luksusach i dostatku. Nie miałem w pałacu przyjaciół, prócz moich starszych braci, jednak niewiele brakowało mi do pełni szczęścia. Gdybym wtedy choć przypuszczał, jak krótko ten stan potrwa...
Mój ojciec nie był lubiany przez lud. Nie przepadałem za polityką, ale jako królewski syn, nie mogłem jej uniknąć. Wiedziałem, że ludzie się buntowali przeciwko panującym rządom, ale nie przypuszczałem jak silna jest ich niechęć i jaką potęgą mogą władać, gdy się zjednoczą. Nawet członkowie naszej własnej armii sprzeciwili się przeciwko nam. Przepuścili sztorm na zamek. Dzielnie stawialiśmy opór - mówiąc "my" mam na myśli straże - lecz nasze siły nie były wystarczające. Ja z rodzeństwem chroniłem się w bezpiecznych - choć jak się okazało nie na długo - kątach. Rodzice byli gdzieś indziej, wydawali rozkazy. To były dla mnie straszne chwile, mój świat zatrząsł się w posadach. Nie mogłem uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Wysokie ściany, ozdobione dobrze mi znanymi portretami, stały się obce. Nawet meble wydawały się nieprzyjazne. Sekundy ciągnęły się jedna za drugą, minuty wlokły w nieskończoność, a zarazem pędziły jak oszalałe, przybliżając nieuchronnie straszną przyszłość. Odgłosy walki docierały z zastraszającą ostrością. Najeźdźcy wdarli się za mury naszego domu. W końcu było pewne, że nie unikniemy śmierci. Nie widziałem tego, ale doszły mnie wieści od żołnierzy - straszne wieści - król i królowa nie żyli. Mój ojciec i matka. Nigdy nie byli mi tak bliscy, jak w chwili, kiedy dowiedziałem się, że ich straciłem. Choć to wówczas jeszcze do mnie tak naprawdę nie docierało.
W końcu nie było już nadziei na ratunek Moi włąsni bracia zaskoczyli mnie, zdumieli swą odwagą. Jak jeden mąż stanęli do boju. To był desperacki ruch, ale jakże szlachetny. Widziałem to. Zbiegli po schodach w dłoniach dzierżąc miecze, do przestronnego holu, który już zalewała fala wrogów. Oni nie wykręcali się od szermierki. Niedługo zadbana, zdobiona bogatymi wzorami posadzka spłynęła krwią. Przyglądałem się, jak zabijają mi najbliższych. Siedziałem na ziemi jak sparaliżowany. Wiedziałem, że wrogowie nie cofną się, dopóki nie zabiją wszystkich z mojej rodziny - dopóki nie dopadną mnie. Powinienem tak, jak moje rodzeństwo, dzielnie stawić im czoła. Ukrywanie się niczego by nie zmieniło, znaleziono by mnie i zabito, choćby miał przy tym runąć cały zamek. Jednak ja nie mogłem się ruszyć. Przez pręty pod poręczą schodów, z góry, obserwowałem rozgrywający się koszmar.
W pewnej chwili pojawił się obok mnie młody chłopak, wzrostem i kolorem włosów podobny do mnie. Pewnie syn kucharki czy służącej. Nie wiedziałem, skąd się tam wziął, musiał zejść z góry. Powiedział, żebyśmy zamienili się ubraniami. Właściwie zdarł ze mnie szaty, a ja bezmyślnie naciągnąłem jego łachmany. Byle jak, tak że nawet nie zasłoniły ramion i karku. Nie myślałem Nawet, po co, zbyt oszołomiony, biernie pozwalałem, by wydarzenia toczyły się własnym torem.
Ludzie na dole zabili ostatniego z moich braci, który jednak zanim odszedł w zaświaty, zdążył jeszcze upuścić trochę krwi. Nie wiem, czy spodziewali się, że ja też do nich wyskoczę, ale wahali się, zanim zaczęli rozchodzić się na różne strony. Wyraźnie doszły mych uszu słowa. "zaglądajcie wszędzie, póki go nie znajdziecie. Jeszcze gdzieś tu się chowa najmłodszy..." Skamieniałem, zbliżające się kroki na kamiennych stopniach były dla mnie głośne niczym uderzenia w dzwon. To zbliżał się koniec...
Ale nie mój. Na ich spotkanie wybiegł młody, czarnowłosy chłopak w pięknym, barwnym, książęcym stroju. "To za moich bra...!". Nie dokończył. Trupy... Tylko to widziałem. Aż zorientowałem się, że ktoś nade mną stał, dwie osoby.
- Kto to? - usłyszałem.
- Nie wiem, może tu pracuje...
- Popatrz na niego! To książę!
- To nie możliwe, wszyscy zgi... A niech mnie, zabij go!
Zaciskałem powieki, marząc, by mieć to już za sobą.
- Nie. - Ten głos zabrzmiał tak stanowczo, że musiałem spojrzeć, kto to powiedział. Młody mężczyzna o smagłych rysach i bystrych, głęboko osadzonych oczach. - zabierzemy go ze sobą, i ukryjemy, udając, że jest jednym z nas.

Nie pamiętam, w jaki sposób znalazłem się w drewnianej chacie. Wszystko w niej było mi obce. Szarawe ściany, posłanie, na którym leżałem, brzydkie meble, tak dalekie od dostatku, do którego przywykłem. Panicznie się bałem. Jakieś obce osoby. Nienawidziłem ich, zabili moją rodzinę. Powoli to do mnie docierało, łzy cisnęły się do oczu. Mordercy. Mordercy, którzy... uratowali mi życie...

***

- Wstań, chłopcze.
Nawet nie drgnąłem. Nie przywykłem do takiego rozkazującego tonu. Brzydziłem się tym potężnie zbudowanym, ciemnowłosym mężczyzną. Jego szorstka, opalona na brązowo skóra była tak inna od mojej - jasnej, książęcej. W innej sytuacji bym nim pogardzał, ale wtedy za bardzo się bałem. A zarazem nie mogłem nie słuchać. To on ocalił mi życie. Od tego czasu jakby było w jego rękach. To też budziło we mnie wstręt, poniżył mnie, nie dał mi umrzeć. Tylko że... ja wcale tego nie chciałem. Wolałem mimo wszystko być wśród żywych. Tylko nie tutaj, marzyłem o moim dawnym życiu... On brał udział w zagładzie mojej rodziny, kiedy to straciłem wszystko, co miałem. Nienawidziłem go za to, ale nie odważyłbym mu się przeciwstawić. Ale sparaliżowane strachem ciało odmawiało posłuszeństwa i nie pozwalało wykonać polecenia.
- Słyszałeś? - nie było słychać w tym głosie złości czy zniecierpliwienia. To był ten sam, stanowczy głos, który usłyszałem wtedy, na schodach. To opanowanie mnie drażniło, wydawało się nie na miejscu, szczególnie, że mi tak bardzo go brakowało. Silna ręka chwyciła mnie za ramię i pociągnęła do góry. Był ode mnie sporo wyższy. Zaciskałem zęby, cały aż się trzęsąc. Jakaś część mnie chciała splunąć mu w twarz, ale nie mogłem tego zrobić. Nawet nie byłem w stanie patrzeć mu prosto w twarz, choć to on powinien się tak czuć! "Jak śmie mnie dotykać..."
- Umyj się. Przygotowałem dla Ciebie miednicę z wodą. A tu... - położył obok mnie jakieś złożone szmaty - masz czyste rzeczy.
Miałem ochotę krzyczeć. Przyglądałem się temu wszystkiemu, skamieniały. Nie chciałem czegoś takiego zakładać, ale zdałem sobie sprawę, że to, co mam na sobie jest jeszcze gorsze. Zakurzone, przepocone, szare łachmany aż się prosiły, by je jak najszybciej zrzucić, spalić, a ciało gruntownie wyszorować i wetrzeć w nie olejki. Tylko jak to zrobić, skoro tu nie było nawet wanny?! Tak mi brakowało mojego domu... Wraz z tęsknotą za nim musiało też pojawić się wspomnienie braci, tego, jak beztrosko biegaliśmy korytarzami i zakradaliśmy się do kuchni, by podwędzić kucharkom smakołyki... Jasne światło z dużych, złoconych lamp rozświetlające pomieszczenia, znane wonie... Nękała mnie natarczywa myśl, że to już nie należy do mnie, że nie mam nikogo. Znajome twarze rozpływały się w mroku. Teraz przyglądały mi się te ciemne oczy, zbyt... nie wiedziałem co w nich takiego jest, że nie mogłem znieść tego spojrzenia..
"Co mi zrobi, jak nie będę posłuszny?" - błysnęła mi nagła, przerażająca myśl.
Młody, czarnowłosy chłopak w pięknym, barwnym, książęcym stroju zbiegający po schodach. Krzyk: "To za moich bra...!" - zamiast się ukrywać, wciąż powtarzało się w mojej głowie. "Za moich braci! Za matkę! Za ojca! Za moich braci...za matkę... za ojca..."
Zmusiłem się, by się ruszyć. Powoli podszedłem do naczynia z wodą i stanąłem nad nimi, nieporadny jak dziecko. Niemal się obawiałem, że ktoś podejdzie i zacznie mnie rozbierać i czyścić. Zanurzyłem dłonie w wodzie. Lodowata! Ostrożnie je opłukałem, a potem szybko zacząłem myć twarz, by ukryć łzy. Co i rusz chlustałem sobie na policzki, dygocząc z zimna. Gorące krople ginęły w tym chłodzie. Wolałem się nie rozglądać, by nie widzieć, nie przekonać się, że jestem obserwowany. Trwałem tak dłuższy czas, mechanicznie powtarzając czynność. W końcu się wyprostowałem. Rozpaczliwie pragnąłem stąd zniknąć, wziąć gorącą kąpiel, osuszyć się miękkim, białym ręcznikiem, a potem wyjść i przekonać się, że wszystko jest tak, jak być powinno...
Ale nic nie było.
- Zdejmij wreszcie to brudne ubranie i się umyj.
Stanąłem jak wryty,. Ten rozkaz... Nawet nie był wypowiedziany w jakiś ostry sposób, ale wszystko się we mnie aż zagotowało. Ze złością zrzuciłem łachy i przykucnąłem. Moczyłem dłonie, a potem próbowałem nimi usunąć z siebie brud, ale jedynym widocznym efektem była rosnąca wokół mnie kałuża. Nikt nic nie mówił, więc kontynuowałem, walcząc z dreszczami i szlochem. W zniechęcenie i rozpacz czasami wdzierała się gwałtowna chęć, by kopnąć tą głupią miednicę. Jednak równie szybko, co się pojawiała, ustępowała miejsca lękowi przed tym, jaką by to wywołało złość. Jeszcze nikt się na mnie nie złościł. Ani nie używał w stosunku do mnie takiego tonu, nie znoszącego sprzeciwu, którego nie umiałem nie posłuchać. Czułem się niezwykle niekomfortowo we własnej skórze. Próbowałem dojrzeć swoje odbicie w tafli, ale widziałem tylko jasne naczynie i zmąconą ciecz.
Choć w pełni zdrowia, czułem się wyczerpany i obolały od samych myśli. Postanowiłem uciec. Wybiec stąd i udać się jak najdalej od tego okropnego miejsca. Czy będą mnie ścigać? Spróbują zawrócić, a może... Otrząsnąłem się. Zrezygnowałem z mizernych prób "kąpieli". Rozejrzałem się za czymś, czym mógłbym się wytrzeć. W tym samym momencie, jakby mi czytał w myślach, mężczyzna podał mi coś, co zapewne miało służyć jako ręcznik, ale przypominał bardziej zwykły kawałek pożółkłego materiału. Nie komentując, wytarłem się, a potem zacząłem rozkładać ubrania i niechętnie wciągać je na siebie.
- Weź - wskazał palcem szmatę, leżącą pod ścianą - i wytrzyj podłogę.
Wypowiedział te słowa tak zwyczajnie. Jakby to była normalna rzecz... Wytrzeszczyłem oczy, aż się zatrząsłem. Czekał. Sekundy mijały boleśnie szybko, upominając mnie, że nie mogę tak tkwić w bezruchu. A potem... zastosowałem się do polecenia, obmyślając dalszy plan działania.
- Jeśli ktoś cię rozpozna, może się to skończyć źle. Myślę, że lepiej, byś przez jakiś czas się nie wychylał. Na zamku już nie masz się co pokazywać. Więc chyba zostaniesz tu z nami. Jestem Moragas - wyciągnął umięśnioną rękę w moją stronę. To imię brzmiało tak nieprzyjemnie i prostacko, że tylko się skrzywiłem. Drażniło mnie to, jak świdrował mnie wzrokiem. Odwróciłem głowę.

"Wasza wysokość" - dopowiedziałem w duchu. - "Tak powinien się do mnie zwracać."
"Więc chyba zostaniesz tu z nami..." Nie, nie zostanę. Ale dokąd uciekać? Byłem strasznie zagubiony. "zostaniesz tu..." W pomieszczeniu panował półmrok i obcy, trochę stęchły zapach. Dostrzegłem niezbyt zachęcająco wyglądające łóżko, stojące niepewnie na krótkich nogach i posłanie, na którym wcześniej leżałem, wyszorowany, szary, ciężki , zastawiony stół pod ścianą, parę krzeseł, jakąś szafę, kominek i tylko jedno, brudne okno. Drzwi wejściowe i jeszcze inne... Nie wiedziałem dokąd prowadzą. Nie było tu warunków dla chociażby jednej osoby, a co dopiero... Zaraz! "Z nami?!" Z jakimi "nami"? Oczy mnie zapiekły. Ponownie, całym sercem, zapragnąłem się od tego wszystkiego uwolnić.
Nie ruszyłem się ani o krok.
- Chcesz coś do jedzenia? - Obserwowałem, jak potężna sylwetka pochyla się, by nie zawadzić o sznur z praniem, przewieszony przez pokój. Przyglądałem się, jak znika za tajemniczymi drzwiami. Zostałem sam, oszołomiony. Nikt mnie nie związał, nie trzymał. Mogłem zostawić ten plugawy dom... Tyle że... nie, nie mogłem. Nie potrafiłem niczego sensownego wymyślić, więc tkwiłem w miejscu, jak kołek. Po jakimś czasie wrócił gospodarz z talerzami, bochnem chleba i miseczką z jakąś mazią. Postawił to na stole, przyniósł też kubek z wodą i podał mi go. Łapczywie piłem wysuszonymi ustami. Jedzenia prawie nie tknąłem, to nie nadawało się nawet na przystawki! Tak więc siedziałem i rozglądałem się bezmyślnie, aż powiew powietrza z zewnątrz obwieścił nadejście kobiety. Trzymała naręcze mokrych ubrań. Była wyjątkowo wychudzona, jej młoda twarz wydawała się jakaś zapadnięta i pokryta drobnymi zmarszczkami. Gęste, ciężkie, czarne włosy miała upięte w gruby kok. Nosiła nijaką sukienkę. Z nieadekwatną do wyglądu energią i radością uściskała mężczyznę.
Podeszła do mnie, nastroszonego jak nieufne zwierzątko. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie, ze smutkiem w granatowych oczach. Przypomniałem sobie jak przez mgłę, jak niesiono mnie przez, wydające się nagle bardzo nieprzyjazne, uliczki. Mizerne domki. Rozmowy. Zamieszanie. Już gdy leżałem, docierały do mnie dwa głosy; kobiecy i męski. Nie wiem o czym traktowały, ale co jakiś czas odnosiłem wrażenie, że o mnie. Tylko nie mówiły jak o księciu, z należytym szacunkiem...
- Czegoś ci trzeba - spytała ciepło, w sposób, w jaki jeszcze nikt się do mnie nie zwracał, co wywołało niepokój.
- N-nie... - bąknąłem.
Przyglądała mi się z troską, a potem pokręciła smętnie głową.
- Jesteś taki młodziutki...Na szczęście mam jeszcze ubrania po Sollim. Wstań... Tak, całkiem dobrze leżą... Może potem trochę przydałoby się skrócić, jak znajdę chwilkę. Już jedliście chłopcy...? - Wydawała się tak inna od surowego, potężnego mężczyzny, cicha i drobna. Jej słowa mogłyby nieść ukojenie, ale zdawały sie obce i niezrozumiałe. Z politowaniem spostrzegłem, jaka jest wątła.
- Dobrze, że jesteś. - Wzdrygnąłem się na ten niski głos.
- Przyniosłam czystą pościel, pożyczyłam też parę rzeczy od Lainy...
- Pewnie wszyscy już czekają, ale nie chciałem go zostawić samego. - Naciągnął, stojące przy drzwiach, okropne buty, cmoknął ją w policzek i wyszedł.
- Jesteś zmęczony? Jak chcesz to się połóż... Niestety nie mamy drugiego łóżka, na razie możesz zająć posłanie Solliego i Laury. Później się coś wymyśli. - Nie miałem pojęcia co to za jedni, ten Solli i Laura i co tu jest grane. Śledziłem jej ruchy, gdy odłożyła w końcu na wolne krzesło to, co przyniosła, a potem pojedyncze rzeczy podnosiła do góry i przerzucała przez sznur. Nic nie mówiłem, kiedy zamiatała podłogę, ani jak oznajmiła, że musi zająć się przygotowaniem posiłku na wieczór. Wyjaśniła mi, że na przeciwko drzwi frontowych znajduje się wejście do kuchni. Uchodek był na zewnątrz, powiedziała jak tam dojść. Nie wierzyłem, że to się dzieje na prawdę. Opadłem na siedzenie przy stole trwałem tak.
Znowu strażnik obwieszczał śmierć króla. Bracia poruszali się niespokojnie. Bitwa, posadzka spływająca krwią... Chwyciłem się za włosy, mętny wzrok wbiłem w blat. Nie wiem ile to trwało.
Poczułem na ramieniu czyjąś dłoń.
- Tak mi przykro... - troskliwie głaskała mnie po splątanych włosach.
- Zostaw mnie! - Wyrwałem się, a już w następnym momencie zatęskniłem za tym kojącym dotykiem. Zdenerwowany zerwałem się na równe nogi, ale nie wiedziałem co dalej.
- Choć tu - przywołała mnie miękko. Wzięła coś z szafki i gestem pokazała, bym usiadł na łóżku. Roztrzęsiony, nie protestowałem już. Przycupnęła obok, obróciła mnie tyłem do siebie i zaczęła powoli rozczesywać moje włosy. W niezwykły sposób. z zadziwiającą dokładnością, ta scena zapadła mi w pamięci. Pamiętam dokładnie delikatny dotyk, jak brała długie kosmyki moich włosów i pojedynczo, starannie i bez pośpiechu doprowadzała je do porządku. Oddałem się całkowicie jej zabiegom, wdzięczny, że ktoś się mną w końcu zajmuje tak, jak to być powinno. Może wręcz zbyt troskliwie. Może nie siedziałem przed lustrem, gdzie dwie dziewczyny układały mi fryzurę. Ale w tej scenie było coś właściwego. znajomego, a zarazem dopiero odkrywałem uczucie, które się we mnie rodziło, choć nie umiałem go opisać. Cieszyłem się, że nie ma w pobliżu tego mordercy. Nie ufałem również tej kobiecie, lecz wolałem, gdy była tuż obok, pochłonięta walką z kołtunami, niż jakbym miał znowu zostać sam. Chociaż gdzieś w głębi serca byłem przekonany, że już zawsze będę sam. Nie powstrzymywałem łez, nie ocierałem ich, by nie spostrzegła tego ruchu. Czas zwolnił i uwiecznił w mojej pamięci tą scenę nawet z takimi detalami, jak twardość łóżka czy faktura ściany przede mną.

Wieczorem wrócił pan domu z jakimś nieznanym mi chłopakiem, kilka lat starszym ode mnie. Można było dostrzec podobieństwo między oboma mężczyznami, w ich szerokich ramionach, mocnych szczękach i dużych nosach. Młodszy miał jednak odrobinę bardziej pociągłą twarz i wydatne kości policzkowe, poza tym było pół głowy niższy. Wąskie oczy, spoglądały twardo spod krzaczastych brwi i grzywy ciemnych włosów. Trzymał w ręku martwego zająca.
Kiedy weszli i zdjęli buty, podeszli do mnie. Moragas przedstawił syna jego i Diany, jak miała na imię gospodyni, która mnie ugościła. Nazywał się Sollen. Nikt nie wdawał się w szczegóły dotyczące mojej osoby, nawet nie wspomniał o tym, kim jestem. Widocznie wszystko zostało już zawczasu wyjaśnione i - co mnie bardzo niepokoiło i denerwowało - bez mojej wiedzy ustalone.
Kobieta ucałowała męża.
- Połów się udał, jak widzę - przywitała syna, wskazując na zabite zwierzę.
- Witaj, matko. Będziesz mogła go na jutro przyrządzić.
- Starczy nawet, żeby poczęstować sąsiadów - zauważyła dobrodusznie. - Ale wolno nam go dla sobie zostawić?
- Nie będziemy już ulegli suwerenowi, nie damy się już więcej wykorzystywać. Oczywiście, chciałby nadal nas pozbawiać wszystkich owoców naszej pracy - oznajmił w odpowiedzi. - ale wraz z obaleniem króla, stracił również dane mu przez niego prawa.
Dostrzegłem jego satysfakcję. Spojrzałem na niego ze złością, choć on nawet tego nie zauważył, patrząc na rodziców.
- Pewnie wkrótce, gdy zostanie wybrany nowy władca, jakoś wszystko zostanie uporządkowane. Mam nadzieję, że przywrócą ziemię Norganowi. Na dzisiejszym zebraniu poruszono ten temat...
Przełknąłem słowa, które już cisnęły mi się na usta, odwróciłem się, by odmaszerować z podniesioną głową. Ale po paru krokach się zatrzymałem. Czułem się jak w więzieniu. Niewidzialne kraty trzymały mnie w tej chałupie. Opadłem na łóżko i siedząc na jego brzegu zapatrzyłem się w ciemną podłogę. Zignorowałem Dianę. choć zdążyłem dostrzec, jak na mnie spojrzała, przejęta i zrobiła ruch, jakby się wahała, czy podejść. Jej troska, która jeszcze nie dawno przynosiła mi pewną ulgę, teraz jeszcze bardziej wytrąciła mnie z równowagi. "Za kogo ona się uważa? Co oni wszyscy sobie myślą?" Nie chciałem słuchać, jak ten chłopak rozprawia sobie o efektach zabicia mojego ojca, jakby w tym nie było nic złego. "Czy on też był wtedy na zamku?"- Ta straszna wizja sprawiła, że jeszcze bardziej znienawidziłem ten dom i jego mieszkańców. Lecz wbrew sobie śledziłem uważnie każde słowo.
- Zajmę się tym - rzekła cicho kobieta i po chwili dobiegło moich uszu ciche skrzypienie i dźwięk zamykających się drzwi do kuchni. Mężczyźni usiedli na krzesłach. W napięciu czekałem, aż jeszcze coś powiedzą. Choć nie podobało mi się to, o czym rozmawiali, to pozbawiony wszelkich informacji byłem jeszcze bardziej zagubiony. Nie miałem zamiaru jednak pytać.
- Jak zwierzyna? Zdaje się, że dzisiaj zapuściliście się dalej niż zwykle.
- Zgadza się. Udaliśmy się bardziej na zachód. Jednak udało nam się wytropić znacznie mniej, niż się spodziewaliśmy.
- Czyżby nadworni myśliwi wybili wszystko, co żyło? Czy też tak wielu ludzi postanowiło wykorzystać sytuację? Wyraz "nadworni" zadziałał na mnie, jak alarm. Nie do końca rozumiałem o co chodzi, ale wystarczająco, by mnie to zaniepokoiło. Zawsze nudziły mnie nauki i wywody o stanie pól i lasów, hierarchiach, kontroli polowań i hodowli, ale teraz wszystkie wywody, które usłyszałem przypominały mi, jak niekorzystne dla porządku państwa było to, co się najwyraźniej działo. Docierało do mnie aż nadto wyraźnie, jak bardzo ci chłopi łamali prawo. Jak w ogóle śmieli ubijać zwierzynę na własną rękę? Do tego jeszcze włamywać sie na nasze tereny prywatne!
- Nie. Tylko nielicznym wolno tam było polować i spodziewaliśmy się.... - Dzwoniło m w uszach i ledwo docierał do mnie sens wypowiedzi.- ...obfitych łowów, ale złapaliśmy tylko parę zajęcy i jedną zbłąkaną sarnę...
Ze zdwojoną siłą uzmysławiałem sobie, jak wiele się teraz zmieni. Wszystko,co miałem, nie tylko zostało mi odebrane, ale gorzej, zdawało się, że przestaje istnieć... Ogarniało mnie zrezygnowanie i apatia, które zgasiły nawet mój gniew.
- ...ślady wilków..
Zaczął mi się gubić wątek i wcale nie próbowałem czegokolwiek z tym zrobić. Okropnie żałowałem, że nie mogę udać się do swojej komnaty i w niej zamknąć, ustawiwszy przy drzwiach wartę, by nikt mi nie przeszkadzał.Bezmyślnie wpatrywałem się w bliżej nieokreślony punk, a wypowiedzi zdawały się docierać do mnie jakby zza ściany, zniekształcone i niewyraźne...
- .. stado musiało ściągnąć z południa w ciągu ostatniego tygodnia...
Zakląłem w duchu, ale postanowiłem nie okazać słabości i więcej nie płakać.

Ziemniaki, warzywa i pieczywo. Ot, cała wieczerza! Trudno to nazwać ucztą godną księcia. Jednak ja nie byłem już księciem. Niechętnie zasiadłem do stołu, ale niczego nie ruszyłem.
- Proszę... Wiem, że to niewiele, ale nic innego nie mamy. - Nie zwracałem uwagi na gospodynię, aż ta w końcu przestała próbować do mnie zagadywać i nakłaniać mnie do jedzenia. W końcu zajęła się zwyczajną, pozornie beztroską konwersacją z rodziną. Poruszali mało ważne, neutralne tematy, takie jak narzeczeństwo jakiejś dziewczyny z okolicy, sweter robiony na drutach przez Dianę czy obfitość tegorocznych plonów. Zdawało mi się, że niektóre tematy celowo przy mnie omijali, co mnie drażniło. Kobieta starała utrzymać lekką atmosferę, ale ja nie czułem się ani trochę swobodnie Wyczekałem, aż skończą jeść, a kiedy zapytali mnie czy jestem zmęczony, natychmiast skorzystałem z okazji, by się w końcu od nich uwolnić.
W drugim pomieszczeniu zainspirowano legowisko dla Sollena, co mnie trochę zdziwiło. Jakoś trudno mi było sobie wyobrazić, jak kuchnia może robić za sypialnię, ale okazało się, że jest tam trochę miejsca. Były tam zwyczajne sprzęty kuchenna: przybory do gotowania, naczynia, spiżarnia, palenisko i piec, ale spora część służyła jako drugi pokój, w którym stała komoda, niewielki stolik i dwa fotele. Z drewnianych konstrukcji zdjęli grube, prostokątne, na oko dość twarde poduszki, stanowiące siedzenia i oparcia. Ułożyli jedna obok drugiej, by robiły za materac, na którym rozłożyli pożyczoną od kogoś pościel. Ja, zgodnie z zapowiedzią, zająłem posłanie, na którym już wcześniej spoczywałem i które należało do dzieci gospodarzy. Choć za nic bym tego nie przyznał, było całkiem wygodne. Córka właścicieli domu, której nie miałem okazji poznać, została u przyszywanej babki, przyjaciółki rodziny, gdzie miała spędzić noc, tę i może jeszcze kolejne, dopóki nie załatwi się jakiś lepszych warunków do spania, a ja się nie zadomowię. Trudno było mi choćby to siebie wyobrazić, nie mówiąc już o pogodzeniu się z tą myślą. "Zadomowię..." Czy naprawdę wierzyli, że kiedykolwiek tak się stanie? Oczywiste było, że w przeciwieństwie do nich, ja jestem stworzony do bycia kimś znaczącym, urodziłem się ważnym panem. Pochodzenie i wychowanie dawały mi wszelkie predyspozycje, do zostania ważną, dystyngowaną i szanowaną w towarzystwie postacią. Tylko... zostałem bez rodziny, pieniędzy, a moje perspektywy na przyszłość osnuła mgłą. Nie byłem do tego przygotowany i nie umiałem sobie z tą sytuacją radzić, lecz jedno było dla mnie pewne: nigdy nie byłem i nie będę prostakiem. Nie mieściło mi się w głowie, że mogę przestać być uprzywilejowaną osobą. Zmuszanie mnie do życia w takich warunkach, spania nawet bez łóżka, noszenia byle jakich, zniszczonych, starych ubrań i jedzenia ochłapów było więcej niż poniżające.
Niejeden raz pojawiały się u mnie pomysły, by wrócić na zamek, zwrócić się do któregoś z wasali ojca, jednak nie widziałem co się obecnie działo z miejscem, w którym się wychowałem i czy ktoś pozostał wierny. Nikt nie wie, że pozostałem przy życiu. Czy jest już nowy władca? Z tego, co zrozumiałem, to jeszcze nie. Choć niewielkie to było pocieszenie, to jednak przynosiło pewną nieuzasadnioną nadzieję. Możliwość oddania tronu komu innemu, niż memu starszemu bratu, sprawiała, że serce mi się ściskało. Jedynym prawowitym władcą był mój ojciec! To on powinien zasiadać na tronie, lub przekazać władcę prawowitemu następcy, to on... "nie żuje" - podpowiedział jakiś złośliwy głos w mojej głowie. Wypełniało to moją świadomość, jak kwas, wypalając wszystko inne... Oddalałem od siebie te rozważania, by oddalić ból, jaki odczuwałem i za nic się z nim nie zdradzić. Już dość miałem upokorzeń, a wizja litości ze strony takich ludzi była odstręczająca i sprawiała, że tym bardziej miałem ochotę się natychmiast oddalić. Jednak tu przynajmniej miałem dach nad głową. Jako że z ich winy znalazłem sie w takiej sytuacji i ponieważ byłem ich księciem, mieli obowiązek ugościć mnie z najwyższymi honorami i zaoferować mi wszystko, co mieli. Pamiętając jednak, że to mordercy, obawiałem się czegokolwiek żądać.
Ktoś rozpalił ogień w kominku, w domu przez jeszcze jakiś czas trwała krzątanina. Ale w końcu wszyscy udali się na spoczynek i ucichły ostatnie głosy.

Leżałem na wygodnie umoszczonych podsuszkach, w ciemności, nareszcie zapadając w błogi sen... Gdy przeszył mnie dźwięk, zabrzmiał nagle i wyraźnie. Twardy, stanowczy głos. Wzdrygnąłem się gwałtownie, kiedy te szeptane słowa z odległego kąta pokoju dotarły do mnie, jakby wypowiedziane tuż nad moim uchem; tak nienaturalnie szybko, że nic z nich nie zrozumiałem, a już przebrzmiały. Choć nie rozróżniłem poszczególnych wyrazów, byłem pewny, że ich znaczenie w nieprzyjemny sposób dotyczyło mnie. Zaspany, rozwarłem szeroko oczy, wbijając wzrok w ciemność, z mocno walącym sercem. Tylko cisza nocy... Jakieś nieprzyjemne cienie. Czarne kształty, falujące w powietrzu... "Spokojnie..." - zapewne to tylko pranie. Ale w tym mroku wszystko wydało się dużo bardziej przerażające. Powoli do mnie docierało, że nie mogłem nic dosłyszeć. Senne marzenia, które jeszcze nie do końca się rozwiały, z wolna ulatywały, wraz z przerażającym wrażeniem, które mnie rozbudziło. Właściwie nawet nie wiem, czemu tak zareagowałem na samą myśl o tym głosie. Jakby ten podany z piorunującą prędkością komunikat zawierał jakąś groźbę! Nie czułem się ani trochę bezpieczny. Choć w pokoju było parę osób, byłem strasznie samotny. Teraz już nawet wycie wiatru przywodziło mi na myśl zawodzenie duchów ludzi poległych na zamku, każdy ruch zdawał się zwiastunem czegoś złego. Wsłuchiwałem się w oddechy pozostałych, upewniając się, że śpią. Były równe i miarowe, czasem rozbrzmiewało ciche pochrapywanie Z pewnością nikt nic nie mówił. Drżałem na myśl, że moja szamotanina mogła ich obudzić, ale na szczęście nic na to nie wskazywało. Nocne mary i przewidzenia ustąpiły miejsca zwyczajnemu bólowi w skroniach i obawom o niepewną przyszłość. Załkałem, chowając się pod kołdrą i spędziłem tak parę następnych, długich godzin, bezskutecznie próbując ponownie się uspokoić, by móc usnąć. Teraz każdy szmer wywoływał bezsensowną falę lęku.. Przykre wspomnienia odżywały, a potem stopniowo przeszły w chaotyczne wizje pełne krzyków i szczęku żelaza...
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły