Nienawidzę, kiedy matka mówi do mnie: "Synku, już dawno nie byłeś u spowiedzi. Może tak byś się w najbliższą niedzielę wybrał do kościółka i oczyścił z grzechów?".
Według mnie spowiedź to jeden z najokropniejszych i najbardziej męczacych sakramentów. Już sama procedura przystąpienia do spowiedzi odstrasza - najpierw musisz stanąć w długiej kolejce do konfesjonału i odstać godzinę lub dwie, bo jak wiadomo - do spowiedzi jest zawsze kilkudziesięciu chętnych.
Według mnie spowiedź to jeden z najokropniejszych i najbardziej męczacych sakramentów. Już sama procedura przystąpienia do spowiedzi odstrasza - najpierw musisz stanąć w długiej kolejce do konfesjonału i odstać godzinę lub dwie, bo jak wiadomo - do spowiedzi jest zawsze kilkudziesięciu chętnych.
Kiedy już się porzadnie zmęczysz zaczyna się nowa gehenna - przed wejściem do konfesjonału penitent musi poddać się szczegółowej kontroli osobistej, która polega na obnażeniu się przed dwójką strażników koscielnych i przejściu przez bramkę wykrywacza nieczystych intencji.
Jesli urządzenie zasygnalizuje, że osoba pragnąca przystapić do spowiedzi czyni to nieszczerze, kościelni strażnicy obezwładniają delikwenta, krępują go sznurkiem do snopowiązałek i transportują do sali tortur, gdzie kaci pomagają mu w nabraniu "odpowiedniej" motywacji.
Jako zatwardziały przeciwnik spowiedzi, zmuszony do niej wbrew własnej woli, przechodziłem procedurę "torturową" kilkadziesiąt razy. Nie pozostały mi po niej żadne ślady fizyczne - w końcu w salach meczarni zatrudnia się wyłącznie wykwalifikowanych katów, którzy wiedzą jak sprawiać ból, by nie zostawić na ciele torturowanego żadnych śladów.
Po oczyszczeniu z "niewłaściwych intencji" następuje spowiedź właściwa - czyli przejście do konfesjonału i wyznanie grzechów kapłanowi. Im ciekawiej i barwniej umiesz opowiadac o swoich grzechach, tym bardziej zadowolony kapłan, a im bardziej zadowolony kapłan - tym mniejsza comiesięczna obowiązkowa składka na rozbudowę lokalnej parafii.
Kiedyś, gdy byłem młodszy, próbowałem stawiać opór i wyjaśnić matce, z którą mieszkam i pod której kuratelą pozostaję do skończenia 30 roku życia, że uważam spowiedź za niepotrzebny, wywołujący stres rytuał. Niestety nic to nie dawało. Matka za każdym razem reagowała histerycznie, zaczynała rwać włosy z głowy i lamentować, że nie mam dla niej żadnej litości, że na próżno mnie urodziła i wychowała, że nigdy nie dostapię zbawienia i życia w raju. Czasami wpadała w tak wielką rozpacz, że przestawała się zupełnie kontrolować - toczyła pianę z ust, uderzała głową o ścianę, rozdrapywała sobie twarz do krwi. I wszystko to z powodu zatwardziałego grzesznika - to jest mnie.
Po kilkunastu takich pokazach z jej strony zupełnie odpuściłem sobie jakiekolwiek tłumaczenia - w końcu patrzenie na to, jak osoba która kochasz robi sobie krzywdę, nie należy do najprzyjemniejszych rozrywek. Nie było innego wyjścia jak skapitulować i pogodzić się z tym, że dopóki mieszkam z nią pod jednym dachem, będę zmuszony regularnie uczestniczyć w życiu kościoła, chodzić do spowiedzi i prowadzić "Dzienniczek Świętego".
Dzienniczek to książeczka dokumentująca moje uczestnictwo w życiu lokalnej wspólnoty religijnej.
Po każdej wizycie w kościele otrzymuję do "Dzienniczka"stempelek. Pod koniec miesiąca wszystkie stempelki są sumowane - im większa ich ilość, tym większe ulgi i przywileje konsumenckie. Za pięćdziesiąt stempelków dokumentujacych uczestnictwo w mszy świętej można na przykład otrzymać przydział na dziesięć kilogramów suchej krakowskiej, bądź innego deficytowego produktu. Im pobożniejszy człowiek - tym lżej i wygodniej mu się żyje.
Jak na razie mój "Dzienniczek" jest prawie pusty - odnotowano w nim zaledwie kilkaset wyjść na mszę świętą, pięćdziesięciokrotne uczestnictwo w nocnym czuwaniu przy ołtarzu i sto dwadzieścia spowiedzi. Matka często dokucza mi z tego powodu i dla dobrego przykładu pokazuje swój "Dzienniczek", który już niedługo trzeba będzie wymienić na nowy.
Chwaląc się swoim "Dzienniczkiem" matka aż puchnie z dumy, gdyż wie, że zebrana przez nią ilość stempelków predysponuje ją do tytułu "świętej" - od świętości i beatyfikacji dzieli ją jeszcze tylko kilkaset wpisów. Przy jej częstotliwości chodzenia do kościoła i spowiadania się (codziennie - co najmniej dwa razy), status świętej osiągnie za dwa - trzy miesiące. Matka jest prawdziwą wierzacą - wszystkim procedurom koscielnym poddaje się z wielką radością i energią. Nawet tak przykry obowiązek, jak całowanie biskupa w zadek, który należy wypełnić co najmniej dwa tysiące razy, udało jej się wypełnić w ciągu jednego roku. Proboszcz naszej parafii czesto stawia ją za wzór innym wierzacym.
Aż się boje myśleć co będzie, gdy matka zdobedzie już upragniony tytuł "Świętej". Prawdopodobnie rozpocznie wtedy starania o przyznanie statusu "Uzdrowicielki" i zapisze się na kurs wskrzeszania zmarłych, albo zapobiegania bólu zębów, bądź też jakieś inne bzdurne zajęcia. I wtedy będę miał w domu piekło! Już sobie wyobrażam te tłumy chorych szturmujące drzwi naszego mieszkania, w oczekiwaniu na to, że moja matka ulży w ich cierpieniach!
Mam nadzieję, że moja przyszłość bedzie inna, niż teraźniejszość mojej rodzicielki. Po cichu marzę o tym, żeby zrobić karierę w elitarnej jednostce komandosów piekieł. Problem w tym, że aby się do niej dostać należy dużo ćwiczyć - w momencie przystapienia do egzaminów dobrze jest mieć trochę doświadczenia w odprawianiu czarnej mszy, torturowaniu niemowląt czy odmawianiu szatańskich inwokacji. Jak się domyślacie, w domu nie za bardzo mam warunki do nauki.
No cóż, na razie pozostaje mi szkolić się w tym, czego nie lubię. Być może przyszłość przyniesie jakieś zmiany. Na dzień dzisiejszy jestem po prostu młodym człowiekiem, który wraz z tysiącami innych kroczy powolutku ku świętości.