Bydgoski Kontagion w zeszłym roku wydał swoją trzecią płytę "Kontagion". Niedawno nastąpiły też zmiany w składzie. O kulisach tych wydarzeń, a także planach na przyszłość opowiada z Piehoo - basista i wokalista zespołu.
- Nowy album Kontagion to muzycznie zupełnie inna rzecz niż debiut. Już poprzednia płyta pokazywała co prawda kierunek, w jakim zdajecie się iść, ale z perspektywy czasu okazało się, że to tylko zajawki i w rezultacie drugiemu albumowi bliżej do pierwszego, niż do najnowszej Waszej produkcji. Zgadzasz się z tym?
- Rzeczywiście, nagrywając „Relentless” byliśmy na zupełnie innym etapie. Wiedzieliśmy wtedy co prawda, że trzeba iść do przodu i te zmiany były słyszalne, ale jednak ciągle zakotwiczeni byliśmy w otoczeniu starych przyzwyczajeń. Z perspektywy czasu uważam „Relentless” za bardziej przebojową i urozmaiconą wersję „R-!-E”. Zauważ, że większość kawałków na drugiej płycie jest mojego autorstwa – wydaje mi się, że po prostu moim pojawieniem się w zespole chciałem zaznaczyć swój wkład opierając się na stylistyce, która wtedy nam towarzyszyła. Weź np. taki „Soul Embrace”, który ma dość industrialnie brzmiący początek i środkową część, ale podstawy ma właściwie metalowe. Podejrzewam, że gdybyśmy tworzyli ten kawałek obecnie, mógłby on w całości być oparty na tym zimnym industrialnym początku. Ten ostatni mógłby trwać o wiele dłużej, jeśli nie przez cały utwór. Jednak w obecnej wersji to dobry numer, dobrze zrobiony. Nie zmieniłbym w nim niczego. To jeden z tych utworów, które otworzyły nas na to, co zrobiliśmy później, zwłaszcza na najnowszej płycie.
- Pozostańmy jeszcze trochę przy poprzedniej płycie – mówiłeś, że w „Soul Embrace” nic byś nie zmienił. Jak generalnie obecnie postrzegasz cały album?
- Uważam, że jest dobry, są tam dobre utwory i razem to wszystko dobrze brzmi. Gdybym miał coś zmienić, to dałbym sobie spokój z tymi śmieszkowymi samplami. Tyle osób nam mówiło, że to psuje klimat i chyba faktycznie w to uwierzyłem. Bez tego wydźwięk niektórych utworów mógłby być inny. Ale tak jak mówiłem, byliśmy wtedy na innym etapie, a te sample to pochodna tego, co robiliśmy wtedy na koncertach. Kojarzą mi się np. z poprzednim wokalistą Darkiem, który dość zabawowo podchodził do tej materii. Darek, co prawda, nie wystąpił na płycie, ale wcześniej wykonywał te utwory na żywo. Byliśmy wtedy innym zespołem.
- Krótko po nagraniu nowej płyty odszedł gitarzysta Damian „Szorstki” Wolter. Co się stało?
- Różnice artystyczne. Prawdę mówiąc, zanosiło się na to od dłuższego czasu. My chcieliśmy eksperymentować, Szory wolał tradycyjne podejście w stylu pierwszej i drugiej płyty. Po tym, jak stworzyliśmy utwór „82”, metodą jamu, oparty na jednym riffie, wszyscy byliśmy podjarani, z wyjątkiem Szorstkiego, który o tym od razu powiedział. Potem zbieraliśmy materiał na płytę i z niektórych kawałków siłą rzeczy musieliśmy zrezygnować. Po dość burzliwych dyskusjach okazało się, że na płycie będzie tylko jeden numer oparty na riffach Szorstkiego. Po prostu dość szybko wtedy ewoluowaliśmy, a niektóre utwory miały po kilka lat. Z tego co kojarzę, Szorstki postanowił zacisnąć zęby, kawałki nagraliśmy, potem dość długo zajęło ich zmiksowanie, aż w końcu płyta się ukazała w Halloween 2019. I po premierze, Szorstki oznajmił, że odchodzi. Powiedział, że nowy album mu się nie podoba, nie takie rzeczy chce grać, a jedyny kawałek, który lubi, to ten oparty na jego pomysłach. Zagraliśmy jeszcze razem koncert poświęcony premierze płyty i się pożegnaliśmy. Wszystko odbyło się całkiem uprzejmie, kulturalnie i profesjonalnie. On ma co robić, gra obecnie bodaj w trzech kapelach, pod koniec grania w Kontagion były to kapele cztery.
- Z tego co wiadomo, wcześniej grałeś z Szorstkim w Enemy Division…
- Owszem i dzięki temu dość dobrze się poznaliśmy. Również z tej gorszej strony. Może to za mocne słowo, ale… Może tak: wiedzieliśmy czym się różnimy. Szorstki dołączył do Kontagion w 2014 i wtedy powiedziałem Sfensonowi, że w pewnym momencie mogą być tarcia, mogą być problemy. Machnął na to ręką, ale okazało się, że po jakimś czasie to wszystko wyszło i przyznał mi rację. Z drugiej strony, tak jak mówiłem – te słowa są za mocne. Granie z Szorstkim nie było żadną udręką, wręcz przeciwnie. Zauważ, że mimo tych wszystkich różnic, uchował się przez ponad 5 lat, a to bardzo długo. W każdym razie dobrze, że był w zespole, a że odszedł to jego decyzja i… też dobrze. Pozostajemy w dobrych stosunkach i oby tak zostało.
- Czy planowaliście zastępstwo?
- Tak. Ten zespół radził sobie długo z jednym gitarzystą, ale drugi przyzwyczaił nas do pewnych zachowań. Np. Sfenson mógł odpuścić część partii i skupić się na wokalu. Próbowaliśmy z drugim gitarzystą i brzmieliśmy dobrze, ale stwierdziliśmy, że musimy być zgodni co do tej kwestii w 100% - i niestety, bądź stety, poparcie zatrzymało się ostatecznie na 50%. Przeważyło to, że pozostał trzon kapeli, esencja, która ukształtowała się przez dłuższy czas, oraz kwestia brzmienia – z jedną gitarą na pewno nie brzmimy gorzej niż z dwiema, a wg niektórych z nas nawet lepiej. Teraz przed nami tylko bezmiar nieograniczonych możliwości. A mniej patetycznie – mamy już 4 nowe kawałki.
- Jaki jest obecny status perkusisty Tomka? Zawsze ogłaszaliście go jako gościa.
- Od początku 2020 uznaliśmy, by ogłosić, że Tomek jest oficjalnie kolejnym członkiem zespołu. Prawdę mówiąc od dawna nim był, od początku angażuje się w tworzenie kawałków, zna się na muzyce, zna terminy i teorię muzyki, więc zawsze aranżując utwory reszta kapeli może liczyć na jego celne uwagi. Status gościa utrzymywał się tak długo, ponieważ odpowiadało to samemu zainteresowanemu oraz wpływ miały na to też kwestie organizacyjne i finansowe. Mniejsza o szczegóły, będąc regularnym członkiem kapeli te ostatnie również można dopracować indywidualnie.
- Wspomniałeś o tym, że dość długo zajęło miksowanie najnowszego albumu. Jak generalnie wyglądał proces jego powstawania?
- Kawałki, tak jak wspomniałem, powstawały przez kilka lat, a mając ich kilkanaście postanowiliśmy nagrać wszystkie i dopiero z tego wybierać program płyty. Mając jakieś odrzuty można pobawić się nimi w przyszłości, wydać na EP itp. Słowo „odrzuty” też jest krzywdzące – to są pełnowartościowe utwory, które odpadły tylko i wyłącznie z powodu klimatu innego, niż reprezentują te, które trafiły na album. Z podobnych pobudek postanowiliśmy nagrać EP „KOR-!-E” – tam trafiły dość hałaśliwe, metalowe grzmoty starej szkoły. Właściwie decyzja o wydaniu tej EP była jednocześnie początkiem procesu powstawania albumu „Kontagion”. Ostre kawałki w starym stylu znalazły się na EP i tym sposobem chcieliśmy zamknąć pewien etap w historii zespołu. Pozostałe to natomiast numery, którymi pokazujemy, w którą mniej-więcej stronę się kierujemy. I z nich dopiero wybraliśmy program płyty.
Nagrywanie nie zajmowało nam dużo czasu, ponieważ każdy z nas miał ograne te utwory do obrzygania, za to ustawienie niektórych brzmień sprawiło Sfensonowi, który był realizatorem, trochę kłopotów. Musiał bodajże nagrywać ponownie swoje ścieżki gitar do niektórych utworów. Jednego dnia był zadowolony, a następnego twierdził, że jest katastrofa. Chodził zestresowany jak kot z pęcherzem, a to był dopiero początek. Prawdziwe przygody zaczęły się z miksami, którymi zajął się sprawdzony Przemek „Śmiechu” Staszak. Jednakże większość roboty wykonywał na odległość, ponieważ na stałe rezyduje w Niemczech. Ale, prawdę mówiąc, gdybyśmy mieli go na miejscu, to roboty byłoby pewnie tyle samo. Weź pod uwagę, że to nie była typowa płyta heavymetalowa do zmiksowania. Już nawet jak na nasze standardy brzmienia były bardzo nietypowe. Miksy tego albumu to były eksperymenty na żywym organizmie i w rezultacie trwało to kilka miesięcy – co chwilę coś nie pasowało: podbicie jednego instrumentu powodowało zanikanie dwóch innych. Wyrównanie powodowało zaburzenie brzmienia całości itd. Powstało chyba kilkanaście wersji miksu, a po czwartej wersji już nie odróżniasz czegokolwiek od własnej dupy. W pewnym momencie zrobiło się naprawdę nerwowo. Ale w końcu udało się uzyskać pożądany sound, z którego jesteśmy absolutnie zadowoleni.
- Większość twórców twierdzi, że ich ostatnie wydawnictwo to najlepsza rzecz w ich karierze. Jak jest w przypadku „Kontagion”?
- Nie, żebym za wszelką cenę chciał należeć do jakiejkolwiek większości, ale tutaj podzielam jej zdanie. „Kontagion” to zdecydowanie nasze najlepsze jak dotychczas dokonanie. Zauważ jednak, że to dopiero trzecia pełna płyta w dyskografii tego zespołu, a jesteśmy w takim momencie rozwoju, że siłą rzeczy ostatnia płyta to najlepsza płyta. Nie ma za bardzo wyboru. Może, gdy nagramy tyle płyt co Bob Dylan, Peter Hamill, albo Merzbow, to sytuacja się zmieni.
Ja osobiście słuchałem tej płyty tylko raz. I pierwsze, co mnie uderzyło to ciężar. Zwłaszcza w połowie płyty jest niesamowicie ciężko. Nie chodzi tylko o niskie strojenia, czy brudne brzmienie, ale o całość. Grając ten materiał na próbach i koncertach nie masz świadomości, że jest taki, a nie inny. Jednak słuchając gotowej płyty stajesz po drugiej stronie – nie jesteś wykonawcą, tylko odbiorcą. I wtedy wychodzą rzeczy, których mogłeś być nieświadom podczas tworzenia i nagrywania. To ważne, ponieważ muzyka jest do słuchania. Nie do grania. Jednak oczywiście nic bym nie zmienił na tej płycie, gdybym mógł. Może trochę inaczej zrobić wokale? A może jednak nie? Zobaczymy, co wyjdzie następnym razem.
- Proszę, powiedz coś o inspiracjach muzycznych. Ja słyszę tu wpływy przede wszystkim Godflesh, Ministry, Scorn, lub z innej strony Prong. Na pewno coraz mniej u Was słychać Fear Factory, dość dobrze słyszalnych na dwóch pierwszych albumach. Swego czasu nazywani byliście nawet „Polskim Fear Factory”.
I na szczęście udało nam się od tego uwolnić. Ja i Sfenson uwielbiamy Fear Factory, ale prawdę mówiąc przez te wszystkie lata pojawiło się tak dużo świetnych nowych zespołów, tyle różnej, ciekawej i dobrej muzyki, że nie pamiętam kiedy ostatnio słuchałem Fear Factory. Nie to, że foch, po prostu nie mam na to czasu. Albo weź Sepulturę. Sfenson co jakiś czas próbuje sprowokować kłótnię, o to, która płyta Sepultury jest najlepsza. Szczerze? Nie pamiętam, ostatnio słuchałem Sepultury 12 lat temu.
Zespoły, które wymieniłeś jak najbardziej można zaliczyć do tych, które wpłynęły na nas podczas tworzenia płyty. Do tego dodałbym zespoły postmetalowe, takie jak Cult of Luna, Dirge czy oczywiście Neurosis. Mnie osobiście udało się przemycić wpływ trochę zapomnianych goth-doomowych lat 90. w postaci Tiamat i Type O Negative. „The End of Every World” jest natomiast silnie inspirowany Killing Joke. Co jeszcze? Na pewno wczesny Pitch Shifter, na pewno Neubauten. To tak z grubsza.
- O czym są tym razem teksty? Nadal mroki niedalekiej przyszłości?
- Ha ha, na „Relentless” to była niedaleka przyszłość, obecnie to „niedaleka teraźniejszość”. Dużo wewnętrznych zmagań psychicznych, raczej mniej zewnętrznego świata. Wyjątkiem jest „82”, który na dodatek jest po polsku. To obawa o przyszłość finansową mojego pokolenia i porównanie współczesnego budowania wzrostu PKB do planów odbudowy kraju w latach 50. XX wieku. Chcesz się spóźnić na Sąd Boski? Pracuj jak Wincenty Pstrowski. Na czterdziestym piątym piętrze Warsaw Spire.
- Powiedziałeś, że tworzycie już nowy materiał i macie 4 nowe numery. Chciałem w związku z tym zapytać o kierunek, którym idziecie – czy jest to pójście za ciosem, jakim była – mówiąc, nie mówiąc – wolta stylistyczna słyszalna na „Kontagion”? Czy jeszcze bardziej podążacie np. w kierunku elektroniki?
- Właściwie trudno powiedzieć. Na razie te kawałki przypominają ostatni album. Wiesz, nie ma nic złego w tym, że pozostaje się w kręgu pewnej stylistyki przez jakiś czas. Nie musi to od razu oznaczać stagnacji. Wręcz przeciwnie, może lepsza byłaby spokojna ewolucja zamiast radykalnej zmiany? Najważniejsze dla nas jest, by powstawały jak najlepsze utwory, jak najlepsza muzyka. A jak ona ostatecznie zabrzmi? Zobaczymy.
- Opisz, proszę, pokrótce współpracę z Waszą wytwórnią Moans Music i jak to się stało, że na siebie wpadliście.
- Sprawdzałem reklamy nowych wydawnictw na stronach Noise Magazine i spośród całej masy death metalu, blacku lub plastiku trafiłem na ofertę Ermland Productions, która opiewała na płyty z takimi różnymi etykietkami jak klasyczny metal, industrial metal, czy ambient. Skontaktowaliśmy się z nimi i okazało się, że dwaj wspólnicy są na rozdrożu stylistycznym i właściciel Ermland pozostaje przy klasycznych heavy, thrashowych czy deathowych rzeczach, natomiast jego dotychczasowy wspólnik otwiera nowy label – Moans Music właśnie – i skupia się na rzeczach bardziej eksperymentalnych i dziwnych. I na szczęście okazał się zainteresowany naszym materiałem. Bo wcześniej odbijaliśmy się od wielu drzwi słysząc, że muza fajna, ale nie ten klimat, albo że chcą się skupić na czym innym, albo, że płacimy za wszystko. A tu w końcu miła niespodzianka i – nie ukrywam – ulga. I jak dotychczas ze współpracy jesteśmy bardzo zadowoleni – był wywiad w radiu, były reklamy i recenzja w Noise Magazine, będą koncerty.
- A jak zakończyła się z kolei Wasza współpraca z Infernum Media, które wydało „Relentless”? Były kwasy i ciąganie po sądach?
- W życiu… Infernum Media po prostu wydali poprzedni album i robili co mogli, żeby pomóc go wypromować. Zasięg mieli mniejszy niż obecnie Moans, więc efekty też były mniejsze. Ale robili swoją robotę, zwłaszcza na początku. Potem się to trochę rozpuściło, bo mam wrażenie, że nasze brzmienia to nie był do końca ich target. Lepiej się chyba czuli w otoczeniu tradycyjnej deathowej młócki i łatwiej było im kierować swoje propozycje właśnie w tym kierunku, co z kolei było problematyczne dla nas, bo nasza oferta trafiała w próżnię. Choć pamiętam, że dzięki Infernum poznałem świetny zespół industrialno-rockowy Beuthen. W każdym razie, ja na współpracę z Infernum Media nie narzekałem – spełnili swoje zadanie jak umieli, płyta rozeszła się praktycznie w całym nakładzie. No i już, współpraca dobiegła końca, bez żadnych pretensji.
- Plany na przyszłość? Wspomniałeś o koncertach.
- No właśnie, mamy zabukowane parę sztuk na 2020 i może po drodze pojawi się tego jeszcze trochę. Ja osobiście nie przepadam za koncertami, ale jestem w mniejszości. Zgadzamy się jednak co do jednej kwestii: staramy się grać dobre koncerty i takie, które, nie oszukujmy się, mają sens. Takie, na których zajdzie interakcja z publiką, że będzie pozytywny feedback. Zbyt wiele graliśmy koncertów dla pustej sali i staramy się takich sytuacji unikać. A czasy dla koncertów niezależnych kapel są ciężkie.
Poza koncertami oczywiście robimy nową muzę, próbujemy nietypowego podejścia, eksperymentujemy. Np. ostatnio zaproponowałem zrobienie kawałka opartego na soundscape, który sam stworzyłem. To było 14.02 – poszedłem kupić kwiatka dla lubej, a po drodze nagrałem przejeżdżający tramwaj. Ładnie ten dźwięk potem obrobiłem w domu i powstał fajny kosmos. Może wyjdzie nam z tego jakiś ambient, ale w naszym stylu. W każdym razie, muzycznie nie boimy się niczego.