18 i 19 października na terenie Starej Rzeźni w Poznaniu odbył się festiwal szeroko pojętej muzyki rockowej. Wśród 12 zaprezentowanych zespołów znalazła się brytyjska formacja Night by Night, dowodzona przez gitarzystę The Sisters Of Mercy - Bena Christo, a także Nozzle z Davem Blumbergiem znanym z występów w New Model Army. Polskich wykonawców znanych szerszej publiczności reprezentowali między innymi Grzegorz Kupczyk i zespół CETI, a także Artrosis czy Carrion.
Festiwal był pełen sprzeczności zwłaszcza w sferze organizacyjnej.
Podobno nie zabrakło plakatów, informacja o imprezie pojawiła się w
kilku mediach tylko, co z tego? Frekwencja imprezy zarówno pierwszego
jak i drugiego dnia była dramatycznie niska. Ponadto panował chaos
informacyjny. Ludzie przychodząc na imprezę przybywali z nastawieniem
wzięcia udziału w reklamowanym after party zostali można by rzec
oszukani. Ale po kolei. Pierwszy dzień - festiwal zaczął się z ponad godzinnym opóźnieniem, problemem z nagłośnieniem, a także bałaganem informacyjnym. Na samym początku na scenie pojawiła się formacja Night by Night - ale tylko po to aby przez ponad 30 minut "stroić się" przy dźwiękach jednego kawałka. Jednak otwierającym festiwal zespołem był Tomour Of Soul z Tomaszowa Mazowieckiego grający death/thrash metal. Według moich znajomych, była to najbardziej niedoceniona grupa grająca na tej imprezie. Ich występ był ciekawy, chłopaki o niezłym image zagrali żywo, jednak zdecydowanie zbyt krótko. Następni w kolejce byli panowie z MonsterGod. Ich industrialno-elektroniczny występ niezbyt przypadł publiczności do gustu, która wykorzystała czas ich koncertu, aby udać się po zapas napojów do pobliskiego sklepu.
I tu nastąpiło kolejne przetasowanie w kolejności występów, gdyż zamiast oczekiwanego CETI na scenie pojawili się muzycy pod wodzą Bena Christo - czyli brytyjski Night By Night. Nie ukrywam, iż był to najbardziej oczekiwany przeze mnie występ. Chłopaki nie zawiedli moich oczekiwań, a utwory "Just Tonight", "Inside" czy "Here I Am" utrzymane w stylistyce klasycznego rocka, znane mi przede wszystkim z profilu MySpace zespołu, zabrzmiały wyśmienicie. Ogromnym minusem występu Anglików był czas - zagrali oni bowiem jeszcze tylko dwa kawałki i zeszli ze sceny ustępując miejsca Nozzle. Trio reprezentowane przez gitarzystę i wokalistę Dave'a Blumberga w żaden sposób nie podeszło mi repertuarowo i rozczarowałam się ogólnie rzecz ujmując tym, co usłyszałam.
Niestety, nie było mi dane obejrzeć występu zespołu metalowego Carnal z Warszawy. Załapałam się jedynie na dwa ostatnie utwory, które jednak przeszły bez echa. Moją uwagę zwróciła natomiast świetna prezencja sceniczna jak i charyzma wokalisty.
Gdy na scenie pojawili się muzycy z zespołu CETI, publiczność jakby się obudziła. Zespół Grzegorza Kupczyka był tak naprawdę pierwszym, który zgromadził pod sceną rozproszoną po kątach sali gawiedź, która najpierw nieśmiało, a później z coraz większym zapałem dawała wyraz swojej sympatii dla zespołu. Pośród bawiących się w przysłowiowym "kotle" fanów pojawił się również pewien "akrobata" wywijający gwiazdy i salta. Mimo, iż nie jestem zdeklarowaną fanką CETI, ich występ bardzo mi się podobał, potrafią oni wprowadzić wspaniałą atmosferę wśród słuchaczy, o czym mogłam się przekonać i tym razem.
Ostatni tego wieczora występ przypadł w udziale zespołowi Carrion z Radomia. O sobie piszą, że grają muzykę z pogranicza różnych gatunków rocka i metalu, ale ja dodam, że takiego z pazurem i przytupem. Zdobyli moje serce przede wszystkim rewelacyjnymi aranżami coverów takich piosenek jak "Enjoy The Silence" Depeche Mode czy "Wonderful Life" Black. Były to jedyne anglojęzyczne piosenki w ich repertuarze, gdyż reszta utworów śpiewana jest po polsku, za co wielki ukłon dla panów z Carriona. Wielka szkoda, że chłopaki grali jako ostatni, gdyż ich energia i rockowa żywiołowość rozgrzały do czerwoności nieliczną zgromadzoną publiczność. Carriony wiedzą jednak jak dbać o swoje, gdyż mimo, że byli poganiani przez organizatorów nie dali się szybko ściągnąć ze sceny i zagrali cały swój set ku uciesze zebranych pod sceną ludzików.
I tak zakończył się pierwszy dzień Poznańskiej Rzeźni Rockowej. Organizatorom można by pogratulować doboru miejsca, niestety tylko tego. Klimat surowych, obskurnych wręcz budynków Starej Rzeźni, której mury zapewniły wspaniałą akustykę, profesjonalna scena, oświetlenie i nagłośnienie - były naprawdę fantastyczne i śmiało mogę powiedzieć, że do tej pory w Poznaniu nie widziałam tak efektownie wyglądającej sali, w której odbywał się jakiś koncert. Mając inne plany spędzenia wieczoru mogę jedynie skomentować doniesienia znajomych, którzy zaopatrując się w dwudniowy karnet liczyli na szumnie rozreklamowaną imprezę after party, mającą się odbywać w dwóch poznańskich klubach. W rezultacie w żadnym z tych miejsc nie wiedziano nic o planach organizatora. Brak rezerwacji oraz miejsc przy stolikach rozproszył liczną grupę osób liczącą na "zabawę do białego rana" jak zapewniał organizator.
Niedziela rozpoczęła się jeszcze większą obsuwą czasową niż to miało miejsce w sobotę. Tłumaczę to jednak kompletnym brakiem publiczności, na którą z pewnością liczyła heavyfolkowa formacja Percival Shuttenbach. Lubiniacy zagrali rewelacyjnie, świeżo, jak dla mnie wręcz genialnie. W nielicznej zgromadzonej pod sceną publiczności obudził się uśpiony duch folkloru, co przejawiało się nieśmiałym przytupywaniem jak i odważnym "tańcem hulańcem". Muzycy wykonali ludowe utwory w metalowych aranżacjach posługując się instrumentami zarówno współczesnymi (gitara elektryczna, gitara basowa, wiolonczela), jaki i tradycyjnymi (instrumenty perkusyjne, mandolina, saz). Na koncercie nie zabrakło również autorskich kompozycji, łączących w sobie słowiańsko-germańsko-nordycką energię pól bitewnych. Największą wrzawę oraz uśmiech na twarzach wzbudziła piosenka o Jezusie i Szatanie, której dokładnego tytułu niestety nie pamiętam. Bardzo spodobała mi się charyzma, z jaką muzycy podeszli do swojego występu i strasznie żałowałam, iż Percival Shuttenbach grali jako pierwsi, gdyż nieczęsto można zobaczyć występ tak ciekawego zespołu.
Vena Valley, częstochowski zespół, znany mi do tej pory głównie z coveru "Walk Away" z repertuaru The Sisters Of Mercy, którego z resztą nie zabrakło podczas ich występu, zrobiła na mnie bardzo dobre wrażenie. Zagrali 7-8 utworów w stylistyce gothic rock i choć czasem odnoszę wrażenie, że takie zespoły jedynie powielają schematy, to w ich wypadku jakoś mi to zupełnie nie przeszkadzało.
Znany mi repertuarowo zespół Morion z Poznania był kolejnym, który pojawił się na scenie. Ogromny plus na koncie chłopaków należy zapisać po pierwsze za to, że rozruszali nieco nieliczną zebraną pod sceną publiczność, poza tym bawili się doskonale grając. W składzie zespołu nastąpiła dość istotna wg mnie zmiana za perkusją, co brzmieniowo wyszło tylko na korzyść ich występu. Wśród utworów, które zagrali pojawiły się kawałki z ich debiutanckiego albumu "Insomnia" w postaci: "If I Swar", "Alone", "Never Again", "Insomnia", "Fall Into Oblivion", cover z repertuaru Billy'ego Idola, który rozgrzał zmarzniętą, w Rzeźni (brak ogrzewania) publiczność - "Rebel Yell", a także "Spiritual Reality" oraz "hit" na zakończenie w postaci "Symbol Of Time". Krótko, treściwie i energetycznie.
Po występie Vasyla i spółki, na scenie pojawili się prawdziwi wyjadacze polskiej sceny gotyckiej - zespół Artosis. Na początek dwa zmiksowane kawałki w postaci "Lisa"/"Zatruta" przyciągnęły pod scenę najliczniejszą publiczność podczas wszystkich występów, jakie było mi dane zobaczyć na Garbarach. W repertuarze na ten wieczór nie zabrakło klasyków z dokonań zespołu w postaci kawałków: "Ukryty Wymiar", "Był Jak Diament" czy "Pośród Kwiatów i Cieni". Pojawiły się także: "Prośba", "My", "Omamiony" czy "Tym Dla Mnie Jest". Zespół zaprezentował również nowy utwór poświęcony chorej dziewczynce, na leczenie której były zbierane pieniądze podczas kwietniowej trasy formacji. Na zakończenie "Ostatni Raz" i krótki bis z utworem "Nazgul". Poza drobnymi problemami z dźwiękiem, zespół zaprezentował się bardzo fajnie, energicznie i z całą pewnością na ten występ czekała większość zgromadzonej publiczności w Rzeźni.
Nie zwracając uwagi na opuszczających Starą Rzeźnię ludzi z zaciekawieniem czekałam na występ ostatniej formacji - poznańskiego [deleted]. Kilka utworów, które znajdują się na profilu grupy w serwisie MySpace, dało mi nadzieję, że wreszcie usłyszę jakiś zespół, który odbiega od standardów utartych przy okazji "młodych" grup muzycznych w naszym kraju. Dużo szumu dookoła - a jak pojawia się ktoś na scenie, to albo nie umie grać, albo nie umie śpiewać i tak do znudzenia. Tego jednak nie można było powiedzieć o występie [deleted]. Młodziutka, niespełna 17-letnia wokalistka o mocnym głosie, wraz z pięcioma kolegami zaprezentowali ciekawie zaaranżowane utwory. Wśród nich na wyróżnienie zasługują kawałki "Warning", "Comatose" czy "On The Road", które na żywo wypadły świetnie.
Podsumowując - z jednej strony - wspaniała inicjatywa, bardzo dobry wybór miejsca, świetne oświetlenie, scena, nagłośnienie w zasadzie bez zarzutu i przede wszystkim bardzo dobre występy wszystkich zespołów. Z drugiej strony maksymalnie słaba reklama imprezy, chaos informacyjny, ciągłe zmiany w składzie festiwalu i przesuwanie godzin występów, brak zapowiadanego after party. Niska frekwencja miała jednak jeden, jedyny plus - atmosfera była bardziej intymna niż to zwykle na festiwalach bywa i kto chciał miał sporo miejsca do dobrej zabawy. Należałoby jednak wyciągnąć odpowiednie wnioski i na przyszłość zadbać także o te aspekty, które niekoniecznie tym razem się udały.
http://www.darkplanet.pl/modules.php?name=usergallery&op=show_photo&id=55710