Chociaż świdnicki Orchard istnieje już ponad dekadę, to dopiero
niedawno zaczął zdobywać rozgłos w progmetalowym światku. Najpierw przecierał sobie drogę pierwszym albumem "Orchard", natomiast teraz powrócił z drugim
wydawnictwem, które to światło dzienne ujrzało dokładnie 24 stycznia
tego roku. Elegancko wydany w formie digipaku krążek, ze stylizowaną na retro
okładką (i jak tu nie mieć od, nomen omen - progu, skojarzeń z Opeth?),
przynosi wprawdzie tylko 5 utworów, ale o łącznym czasie prawie 42
minut. A to już całkiem pełnowymiarowo. Na początku już zapewnię, iż
czas ten został mądrze wykorzystany i słuchając materiału nie ma się
wrażenia przesytu czy też poczucia znurzenia.
Muzyka, którą proponuje nam Orchard, to całkiem urozmaicony metal progresywny o głębokim, doomowym zabarwieniu i intensywnej nastrojowości. Od pierwszego już utworu - "Silver" - słychać, że zespół duży nacisk kładzie również na melodykę kompozycji, harmonię i zgranie instrumentów. Tych znowu nie ma tu zbyt wiele, bo mamy do czynienia z "klasycznym" składem: wokal, dwie gitary, bas i sekcja rytmiczna. Trochę do życzenia, moim zdaniem, pozostawia wokalista, a raczej jego "czesko" brzmiąca angielszczyzna - barwa głosu zaś lekko zahacza o zawodzący wokal typowy dla starszej twórczości Anathemy. Tym razem, w odróżnieniu od debiutu, praktycznie brak jest growlu czy innych rodzajów wokalnego wyrazu, co dla mnie osobiście raczej jest na plus.Drugi utwór na płycie, zatytułowany "The Fool", z miejsca zalatuje wpływami twórczością Åkerfeldta i spółki, choć wyłapać można również inspiracje My Dying Bride jak i wspomnianej Anathemy (szczególnie wolniejsze, balladowe przerywniki). Na uwagę zasługują tutaj zwłaszcza pasaże gitar i kontrastujące z nimi spokojne, subtelne przejścia (także typowe m.in. dla Opeth).
Kolejny numer - bardziej doomowy, powiedziałabym, aniżeli progresywny - ponownie dużo skojarzeń biegnie ku MDB, jak i pada tu cień katatoniowego brzmienia gitar; dominują wolne, rozwleczone tempa osadzone w minorowym klimacie wraz z centralnie osadzonym motywem melorecytacyjnym i mocniejszym finałem z dwoma poziomami solówek gitary. Jest klimat, jest ciekawie, jest na poziomie.
Z racji swojej długości (11 i pół minuty niemalże) najbardziej rozbudowanym wydaje się przedostatni na krążku - "The River". Mamy tu płynącą ospale, lecz konsekwentnie rzekę atmosferycznych dźwięków. Jakoś też bardziej wybija się w tym utworze bas i perkusyjna stopa, więcej jest partii instrumentalnych - właściwie kompozycja ta, moim zdaniem, jest na tyle samodzielna i kompletna, że obyć by się mogła bez linii wokalnej w ogóle.
Album kończy element odstający w dużej mierze od pozostałych - bardziej rockowa niż metalowa ballada oparta na kołyszącym, trójdzielnym metrum. Umiejętnie zastosowane potęgowanie napięcia utworu sprawia, że przez całość kompozycji oczekujemy wciąż czegoś nowego, a największą zaletą są oczywiście solówki gitar - tutaj pozbawione drapieżności, za to płynne i niezmiernie harmonijne.
Przyznam szczerze, że całe to wydawnictwo z każdym kolejnym słuchaniem wciąga coraz bardziej, choć zdaję sobie sprawę, że stanowi pewien kompromis pomiędzy stawiającym na nastrojowość doom metalem a skomplikowaniem aranżacyjnym nurtu progresywnego. Jest to więc z jednej strony tylko atut tego materiału - lubujący się w bardziej drapieżnych odmianach metalu słuchacze mogą poczuć się zawiedzeni lekko płaczliwym, acz czystym wokalem Arka Ćwirki. Na pewno korzystnie wypadła realizacja nagrań, których dokonano we wrocławskim studiu Kurnik - selektywnie brzmią wszystkie partie, przy czym nie ma się poczucia przesterylizowania dźwięku.
Orchard to obiecujący zespół, który dopiero walczy o swoją pozycję i, jeśli ma odnieść sukces, powinien pójść w stronę dopracowania wokalu i potwierdzać swoją formę występami na żywo.
Wydawca: płyta wydana przez zespół (2009)