Park Wilsona jest obrzydliwy w swej sztuczności. „Przeludniony” też.
Jak wszystkie zadbane parki. To taki „cywilizowany” las. Regularny, przewidywalny, nudny. Jakby ludzie bali się żywotności natury. Jej nieustannej zmiany, wzrostu, niezależności.
Niemal każda alejka asfaltowa, co trzydzieści metrów latarnia, przystrzyżona trawa, okropne, betonowe stawy-kałuże i pseudo-wodospady, które tak cieszą najmłodszych. Paskudnie „urocza” plama zieleni w centrum miasta.
Zachowanie zwierząt też jest sztuczne. Wróble - małe sępy patrolują cały teren, przelatując od ławki do ławki i świergotliwie żebrzą o okruchy. Kawki i sroki - cwaniaki udając, że szukają czegoś w trawie, jednym okiem zerkają na dziecięce przekąski. Kaczki są tak przeżarte, że olewają rzucających chleb i wygrzewają się w najlepsze, tam gdzie nikt im nie przeszkadza (biorą przykład "z góry"?). Pierwszy w tym roku motyl, przysiadł na koszu na śmieci i wpatruje się we mnie tymi swoimi wielodzielnymi oczętami, dysząc ssawką i niemożliwie kudłatym tułowiem.
Ziemia jeszcze nie oddaje ciepła.
Chłonie słońce w siebie, jak kobieta dotyk, wystawiając kawałki
ciała w wyłysiałych połaciach trawników. Zimno mi w bose
stopy. Za wcześnie na pieszczotę chodzenia po trawie. Tu, zawsze szaro-zielonej.
W takich miejscach jak ten park nawet młode liście są od razu żółte i zakurzone.
Wiem, że w domu, w ogrodzie feeria barw. Chronologia kwitnienia zawiodła i naraz pysznią się pierwiosnki z żonkilami i tulipanami, drzewa wiśniowe i jabłonie. Powietrze buzuje bzyczeniem owadów. Koty drzemią rozciągnięte w słońcu, pod kwitnącymi krzewami magnolii, od czasu do czasu okazując łaskawe zainteresowanie wróblim zalotom.
I jakbym nie tęskniła za starym, zapuszczonym, kościańskim parkiem i za swoim ogrodem i jakby mi się ten paskudny park Wilsona nie podobał, to cieszę się, że mam do niego trzy kroki, bo tylko tak odpoczywam.
P.S. Hmm… chyba się starzeję.