Takie obchody świąt narodowych mi odpowiadają. Nie smętne i ociekające martyrologicznym patosem ale kolorowe i wesołe, z muzyką, śpiewem, tańcem czyli: korowodem. A wszystko dzięki temu, że w stolicy Wielkopolski zbiegły się w czasie dwie imprezy: rocznica odzyskania niepodległości i obchody imienin świętego Marcina - patrona Poznania. Ale najprzyjemniejszy aspekt każdych świąt to kulinaria.
Pyszne rogale marcińskie, z błogo rozpływającym się w ustach smakiem nadzienia z białego maku, to jedna z cech charakterystycznych tego święta, ale ja najbardziej lubię „rury”. Nie spotkałam się z tym smakołykiem nigdzie, poza Poznaniem. To takie odpustowe ciasto (z tym „odpustowe” to chyba „dawno i nieprawda” bo kupić je można na straganach także przy innych okazjach ;)), twardości i formatu małej dachówki. Coś jak odmiana piernika. Niektórzy śmią twierdzić, że smakuje jak tektura. Profani! ;P Te wykrzywione „deseczki” są niezbyt słodkie, za to pachnące miodem i przyprawami, w sam raz do chrupania. :) Zapas zrobiony, choć na długo nie starczy. ;) Mmm...
Za duża ze mnie dziewczynka, żeby się przyznawać, że kręcą mnie rycerze na białych koniach ;), więc „rury” były pretekstem do wybrania sie wczoraj, w tę paskudną listopadową pogodę, na ulicę świętego Marcina. Dziś wskutek przemoczenia, cierpię katar i zimne stópki.
Moje obżarstwo kiedyś mnie zgubi...