W tym brudnym, cuchnącym popiołem i smołą lochu, poczuła się jak prawdziwa niewolnica Księcia Ciemności ze swoich marzeń.
Wygięła więc prowokacyjnie ciało, zastygając co chwilę w pozie
umęczonej jawnogrzesznicy, po czym jęknęła cicho, by go ponaglić...
(...)
Ruiny.Zapomniane już od dawna ruiny milczą dziś jak dawniej, otulone łagodnym śpiewem pomarańczowego zachodu słońca. Wplątane w bezmiar koloru i cieni, który nigdy nie pozwoli dać się do końca opisać w żadnym ze znanych ludzkich języków. Cisza wiruje dokoła głowy zbutwiałym zapachem jesiennych liści, opadających ze swoich szczytów, tracących tak charakterystyczne dla nich kolory, odchodzących, by zrobić miejsce innemu porządkowi trwania.
Odlegle, lecz od wspomnień nie odbiegające obrazy, roiły mu się przed oczyma. Pulsowały w jego skroniach niczym nie zachwiane, żywe jeszcze emocje, pełne zapachu mchu i gnijących, wilgotnych ścian poniemieckich bunkrów wbudowanych w bałtyckie wydmy, wciąż jeszcze przesiąkniętych wspomnieniami wojennej krwi. Tak wiele nowych rzeczy tu poznawał ze swymi szkolnymi przyjaciółmi, tyle nierozstrzygniętych bitew rozegrał, tyle spraw rozwiązał, tyle kobiet, a raczej dziewcząt zdołał do tych murów przywrzeć, obedrzeć ze wszystkich tajemnic i odebrać im wszystko, co miały najcenniejszego... Tak wiele rzeczy na raz wydarli wtedy życiu. Życiu...
To już było. Wiosenne wagary z tanim czerwonym winem w ręce, od zapachu którego robiło się niedobrze, ale dzielnie piło się dalej ku wyższej idei, będącej ucieleśnieniem jakiejś dawnej radości istnienia. Do dziś nie wiedział jakiej...
Rozejrzał się dokoła. Wciąż był ślad po ogniskach, ruiny trwały dumnie w niezmienionym stanie, tylko drzewa dawały więcej cienia niż zwykle. Urosły. Dorosły...
„Mogłaś tego nie robić. Mogłam... I po co ci to teraz. Przecież już nie chcesz. Nie... Możesz zrezygnować...”
Traci orientację. Przystaje. Schody w dół... „Boże...” Myśli w duszy ale niczego nie daje po sobie poznać. Wciągnięta we własną grę na własne życzenie i ... prośbę. Wstążka lekko zaciska się z tyłu karku. Trzeba iść. Trzeba iść dalej. Tak, na własną prośbę, na własne życzenie. To tylko gra, zabawa.
„Nie boje się. Nie boję , nie...”
Z zupełnej ciemności przebija się woń starych, pokrytych niezidentyfikowaną florą ścian, które wiele już widziały, wiele potrafią zrozumieć i wybaczyć. Po bliższym spotkaniu z nimi odnosi wrażenie, że żywią się one ludzkimi plugawościami i w miarę rosnącej liczby przedstawień, zarastają powoli, niby z namysłem, własną interpretacją tego świata.
„Boże, o co mu chodzi, o co chodzi w tym wszystkim... No dobra, niech będzie chociaż jeden raz tak jak on chce. Władca dusz, he, he... Demon się znalazł... Zwariowałam chyba, ale będzie... Zwariowałam...”
Oszalały rytm bicia przepełnionego podnieceniem serca zagłusza myśli, nie dopuszcza do głosu rozsądku, niweczy szczątki strachu, rozszarpuje wnętrzności, więzi w gardle krzyk, miesza się z rozpaczą. Niewinna ciekawość poznania, otulona strachem, prowadzona przez niewyobrażalne żądze...
- Jam jest pan i władca twój, który cię wyrwał... – zaczyna swoją przemowę teatralnym tonem. Powoli zdejmuje z jej oczu apaszkę . Przyzwyczajona do ciemności widzi dobrze, gdzie jest, za sprawą nikłego światła dochodzącego z niewielkiego wyżłobienia w ścianie.
- Chodź! - rozkłada na pokrytym zwęglonymi pozostałościami spalonych śmieci jakiś przyniesiony w plecaku koc. Powiew powietrza uderza w twarz oleistym zapachem martwej przeszłości tego miejsca
- Siadaj! - wydaje polecenie poważnym, stylizowanym głosem, mając w pamięci wszystkie wskazówki przeczytane na internetowych stronach i powierzchownie przyswojone, w których kilka dni wcześniej zaczytywał się z wypiekami na twarzy. Postanawia zrealizować przygotowany wcześniej scenariusz swojej gry oparty na kilku obejrzanych filmach związanych z tym tematem.
Odwiązaną z szyi wstążką krępuje jej ręce, ona siada na kocu, zachwiawszy się nieco niepewnie, ale nie mogąc powstrzymać ciekawości i pożądania do tego chłopaka. Tak bardzo przypomina on teraz wcielenie jej wymarzonego Demona Piekieł, nieosiągalne ziszczenie wymarzonej władzy i siły najwyższej, która dosięgnęłaby właśnie jej... Często snuła marzenia na temat jego wyglądu wpatrując się w swoich ukochanych metalowych wykonawców. Wyobrażała sobie, że tak mógłby właśnie wyglądać On i pożądała go co raz bardziej. Pragnęła służyć mu, usługiwać we wszystkich możliwych sytuacjach, chciała, by bawił się nią wedle swojej woli, by ją bił po całym jej pragnącym grzechu ciele, krzywdził, ranił do krwi, poniżał na wszelkie możliwe sposoby, wiązał i pluł na nią. Chciała by śmiał się z niej, nagiej, zniewolonej i śmiesznej w swej małości i słabości, żeby robił z nią wszystko co zechce, aby tylko zwrócił na nią swoją uwagę, aby tylko nią jedna, jedyną się zajmował, aby tylko ona była jego zabawką, tą jedyną pośród milionów, najważniejszą, najcenniejszą, wybraną... Pragnęła zostać panią Demona, ujarzmić w swej nikłej postaci jego potęgę, być jego obsesją, jego niewolnicą i zniewoleniem zarazem...
Ręce jej, związane tak mocno, że satynowy materiał wpijał się w skórę nadgarstków zastygłych ponad jej głową dłoni, zaczepionych na wystającym z obsypującej się co rusz ściany metalowym haku. W tym brudnym, cuchnącym popiołem i smołą lochu, poczuła się jak prawdziwa niewolnica Księcia Ciemności ze swoich marzeń. Wygięła więc prowokacyjnie ciało, zastygając co chwilę w pozie umęczonej jawnogrzesznicy, po czym jęknęła cicho, by go ponaglić...
(...)
Nierozumny, zwierzęcy trans zaciskał jego dłoń na jej gardle. Napierał coraz silniej wraz z narastającym uczuciem wewnętrznej eksplozji. Wszystkie jego zmysły rwącym nurtem spływały w dół ciała, wirowały w podbrzuszu, zamrażały wszechświat, siebie tylko stawiając w jego centrum niczym ognistą słoneczną kulę pośrodku kosmicznej nicości. Palce kurczowo zaciskały na jej ostatnim oddechu, jego zastygłe w szale instynktu, skostniałe dłonie, wygięte makabrycznie jakby w pośmiertnych skurczach, łapiące panicznie ostatnie tchnienie życia... Nie swojego życia. Jego cel nieuchronnie się zbliżał... Jej cel oddalał się powoli... Jego ręce pożądały z krzykiem... Jej dłonie obojętniały cicho... Jego twarz, spazmatycznie zniekształcona – krzyczała... Jej twarz współgrając z rytmicznym tańcem ciała - błagała... Cel trwania zwieńczony... Pęd przetrwania skończony...
Nie pamiętał już zbyt dokładnie tego co wydarzyło się później, jego umysł, chyba celowo starał się wyrzucić z pamięci cale to zdarzenie. Pozostawił mu tylko kilka fragmentów. Wirowały mu teraz w myślach niczym kawałki potłuczonego lustra. Pamiętał za to aż za dobrze jej siną twarz, wykrzywioną w jakimś groteskowym grymasie i choć nie mógł tego wyraźnie wtedy zobaczyć, przysiągłby, że było to zdziwienie. Pamiętał też, towarzyszące mu zresztą często do teraz, to potworne, dzikie przerażenie i graniczące z niemożliwością uczucie niedorzeczności, obezwładniającą bezsilność i chęć ucieczki. Pamiętał jak przez mgłę, że spojrzał na porośnięte wtedy suchą, wysoką, pomarańczową trawą wzgórze, porozcinane od cienkich ostrzy brzegów tej trawy ręce, paniczny pośpiech i natrętnie napływające do oczu łzy. Pamiętał zakrzepłą na swoich dłoniach krew, czarne skrzepy krwi pomieszane z brudem przeniesionych z sąsiedniego bunkra śmieci. Pamiętał ból towarzyszący dłoniom przy rozdrapywaniu czarnej, zwęglonej ziemi w podłodze budynku oraz jasny, plażowy kolor piachu pod spodem i przywołane wtedy letnie, słoneczne wspomnienia przy których chyba nawet zaśmiał się boleśnie, ale dziś już nie był tego do końca pewny. Pamiętał też, że ziemia ta na końcu zrobiła się czarna, mokra i zimna, i że ręce bolały go co raz bardziej. Pamiętał też jej bezwładne ciało owinięte w koc, którego widok przywodził na myśl ciało bezbronnego niemowlęcia w ciepłym, bezpiecznym kocyku... Potem pamiętał już tylko tumany dymu, kłębiące się jak burzowe chmury, gryzące w nozdrza, świadczące o winie, te białe, bez wyrazu, jak niebo tamtego dnia i te sine, pełne niemego krzyku, jak jej twarz...
Gdy wrócił do domu tamtego dnia, miał pewność, że i tak go znajdą, dorwą, zamkną, zniszczą resztę jego nędznego życia, słusznie z resztą i sprawiedliwie. Pamięta jednak, że na drugi dzień dostał niezłą burę od matki za ubrudzone ubrania... Chciało mu się wyć, zaśmiać w twarz, uderzyć, przytulić i wszystko wyznać, milczeć, krzyczeć, wszystko jedno... Pamiętał jak kilka dni później szukano jej. I nie znaleziono nic. Chciał się przyznać ale nie miał odwagi. Podkulił więc ogon jak zwykły tchórz, zmienił szkołę i wyjechał do wielkiego miasta razem ze swoją tajemnicą.
Wiele razy wyobrażał sobie, że w jakiś cudowny sposób czas cofa, się, że to wydarzenie nigdy nie miało miejsca, że to był jakiś bardzo realistyczny ale przecież niedorzeczny, koszmarny sen...
Żył tak potem przez lata związany z własnym poczuciem winy, zaślubiony martwej kochance, wycofany z życia, czekający na wybawienie, na zasłużoną karę, na sprawiedliwość... Jednak mijały lata i nic takiego nie nadchodziło.
Wiele razy analizował jej życie, które mogłoby trwać nadal, często miał przed oczyma dorastającą postać kobiecą z roześmianą twarzą i wesołym, figlarnym uśmiechem, całkiem już zresztą zatartą w jego pamięci... Nieustannie wracał do niego widok jej niewielkich, młodych, stożkowatych piersi, przywodzących na myśl sutki karmiącej suki, zabawne, rozczulające i budzące odrazę jednocześnie. Innym razem, w jego sennych marzeniach otulała go czule i delikatnie swymi ciemnymi, kasztanowymi włosami, wyciągała je ku niemu jak stęsknione dłonie, a kiedy zbliżał się do niej, owijały mu się zdradziecko wokół szyi, wilgotne, śliskie i żądne zemsty... Budził się wtedy z szaleńczo bijącym sercem, przerażony i bliski płaczu. Rozpamiętywał wszystkie zapamiętane szczegóły jej ciała, tysiące razy układał scenariusze jej utraconego życia, dobierał jej kochanków, zainteresowania, miejsca w których bywała, ba!, sam nawet często wyobrażał sobie, że się z nią spotyka, z jej żywą, cielesną postacią mieszkającą od pamiętnego czerwca w najciemniejszej czeluści jego zbrukanego sumienia.
„Gdyby tak cofnąć czas, gdyby można było cofnąć czas...”
Bywały dni, a nawet tygodnie, kiedy urojone spotkania z nią przybierały znamiona prawdy, wrzynały się w jego psychikę, integrowały z jego pamięcią, jej postać żyła w nim, żyła... Często nawet opowiadał o spotkaniach z nią, o niej, jak o swojej dobrej znajomej, nowo poznanym ludziom w barze... W końcu postanowił wrócić po prawie jedenastu latach, wraz z całą masą zatartych wspomnień, tchnięty nadzieją, że to jednak był tylko sen, że to jednak tylko jego wymysł, że tak naprawdę cierpi na paranoję, schizofrenię i inne choroby o które wiele razy się modlił i którymi starał się sobie usprawiedliwić swoje rzekome urojenia...
Przywołując tak starannie odpychane wspomnienia skierował się do miejsca jej pochowku, do jej grobu, do jej zapomnianego, opuszczonego grobowca. Z dziką nadzieją w oczach zaczął kopać, rozdzierać ziemię w tym znienawidzonym miejscu, tak bliskim i dalekim, tak dobrze znanym i odległym... Krew płynęła z jego dłoni, w jego skroniach pulsowała nadzieja... Biel sklepienia czaszki...
Życie spłynęło mu od szyi do samiutkich kostek, paraliżując zupełnie łydki i kolana...
Sine, morskie fale, burzyły spokój błękitu żywej wody. Pulsujące, białe, pełne życia, pieniące się przeznaczenie, przypominało o ustalonym porządku świata. Stanął na najwyższej wydmie. Wydawało mu się przez to, że stoi na samym szczycie świata. Nie rozpaczał. Nie krzyczał. Nie czuł strachu... Spojrzał na bunkry otulone łagodnym śpiewem pomarańczowego zachodu słońca. Wplątane w bezmiar koloru i cieni, który nigdy nie pozwoli dać się do końca opisać w żadnym ze znanych ludzkich języków.
Cisza czaiła się w jego myślach. Cisza... Tak bardzo upragniona cisza... Po raz ostatni obejrzał się za siebie, po czym utkwił wzrok w bezgranicznym, kojącym bezkresie morza, pragnąc bezmiernie powierzyć mu swoją tajemnicę... Zbliżył się do krawędzi wydmy, rozpostarł ramiona, oczy wzniósł ku niebu... Potem utulił kojące morze najmocniej jak tylko potrafił...