Dnia wczorajszego tj. 20 lutego tegoż roku, niewielka grupka osób z
różnych zakątków Łodzi i okolic, własnymi szlakami starała się dotrzeć
do celu swej podróży - niewielkiego i niezbyt malowniczo położonego
klubu Luka. Cel był szczytny, bowiem jak od kilku tygodni donosiły
serwisy internetowe, około godziny 20:00 miał rozpocząć tam się koncert
dwóch młodych, za to niezwykle utalentowanych, polskich zespołów - trójmiejskiego Proghma-C oraz gwiazdy wieczoru, wrocławskiego Hetane.
Zgodnie z wyznaczoną godziną do klubu dotarłem kilka minut przed 20:00.
Jak to zwykle bywa cały gig rozpoczął się z drobną obsuwą. Choć nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - powstałą lukę czasową z powodzeniem można było wykorzystać na zaopatrzenie się w artykuły pierwszej potrzeby i ochłonięcie po dość długiej (w moim przypadku) podróży. Wreszcie około godziny 20:30 dało się słyszeć słowa Piotra Gibnera: "fajnie, że mimo wszystko jest Was więcej niż nas", i koncert wreszcie wystartował. Swoją drogą, co do celnej uwagi frontmana grupy - publika nie powaliła tego dnia swoją liczebnością. Ostatecznie w Sali było jakieś 30-40 osób, co jak na spore gabaryty klubu wyglądało naprawdę mizernie, zwłaszcza, że poziom muzyczny obu grup, prezentowany na debiutanckich wydawnictwach, jest wręcz kapitalny. Jak jednak ktoś, kiedyś bardzo mądrze powiedział: "nie dla publiki przychodzi się na koncert, a samej przyjemności obcowania z artystami", więc bez zbędnych ceregieli przejdźmy do pierwszego występu.Pierwsze, co zwróciło moją uwagę to świetne wizualizacje. Jak nie trudno było się domyślić, miały one podkreślić psychodeliczny charakter występu, i właściwie były jego najjaśniejszym punktem. Naprawdę wspaniale komponowały się z materiałem, który za sprawą swego godzinnego występu, wybrzmiał do uszu zgromadzonych ludzi. Oczywiście wszystkie utwory pochodziły z płytki opatrzonej tytułem "Bar-Do Travel". I tutaj powstaje prawdziwy problem.
O ile wykonanie w warunkach studyjnych takich utworów jak "Fo", "Kana", czy obu części "Spitted Out" wyszło Proghmie świetnie, to na scenie okazało się wyczynem przerastającym ludzkie możliwości. Panowie grali praktycznie jednostajnie, wokal ginął pod ścianą gitar a nad wszystkim górowała perkusja, umiejętnie zagłuszając całą resztę muzyki. Może to i spora wina dźwiękowców, którzy delikatnie mówiąc tego wieczoru się nie popisali, a może panowie stwierdzili, że nie ma, co strzępić umiejętności przed garstką złaknionych ambitnego, progresywnego grania, odbiorców, jednak nie zmienia to faktu, że cały występ był z grubsza nieudany. Na pohybel wszystkiemu, umiejętności sceniczne frontmana pozostawiały wiele do życzenia. Cały występ był raczej dość statycznym widowiskiem, o wiele większą werwą wykazali się, gitarzysta i basista grupy. Mimo to powolny w swych ruchach scenicznych Bob umiejętnie przyćmiewał i tę namiastkę ekspresji. Ogólnie rzecz ujmując, cały koncert okazał się sporą porażką, choć panowie zostali wywołani na bis (wydaje się jednak, że raczej z grzeczności, czy może obawy o zbyt szybki koniec gigu jako całości, co można wnioskować z faktu, iż, "stojąca publiczność" praktycznie nie istniała, zaś siedzący goście oddając się rozmowom raz nawet zapomnieli oklaskiwać "wyczynów" grupy).
Po tym jak ze sceny zeszła trójmieska Proghma-C, przygotowania rozpoczęli Hetane. Spadła wreszcie czarna płachta, pod którą ukryty był drugi zestaw perkusyjny oraz sprzęt do generowania industrialnych szumów i tym podobnych efektów, zaś zza sceny powoli wychodziła cała ekipa z Magdą Oleś na czele. Nie ukrywam, że głównie ta pani, a ściśle mówiąc jej wokal, rozbudziły moją chęć skierowania swych kroków tego wieczoru do Luki. Mimo to mój zapał po występie supportu nieco osłabł - cóż z tego, że płyta "Machines" brzmiała naprawdę soczyście, namiętnie i pikantnie, skoro podobnie było z Proghmą-C? Pomimo lekkiego sceptycyzmu, zdecydowałem się zostać do końca - jak się okazało było to najlepsze, co mogłem zrobić!
Choć powitanie gości z Wrocławia nie wyglądało zbyt pięknie w wykonaniu łódzkiej publiczności, to już po pierwszym utworze chyba każdy żałował swej ospałości. Jeden wielki wulkan energii w jaki zamieniła się charyzmatyczna frontmanka wciąż kipiał, wrzał i wyrzucał kolejne pokłady rozgrzanego do czerwoności zaproszenia pod scenę, przez całą godzinę! Mało tego zaproszenie okazało się skutkować, gdy od drugiego "Machines" coraz więcej osób wstawało od stolików i kierowało swoje nogi ku przeznaczeniu - spotkaniu oko w oko z "wariatami" z Hetane.
Ah, cóż to było za widowisko! Cały występ był podkręcony na maksymalne obroty! Grupa, nie przejęła się początkowym brakiem zainteresowania i wciąż dawała z siebie 100% możliwości a były one przeogromne. Kolejne utwory, takie jak "Nienawidzimy", "White Legz" czy "Hard" (podana kolejność jest przypadkowa) objawiały coraz to nowe oblicza Magdy, która raz po raz przeradzała się z niezwykle eterycznej postaci, w drapieżnego kota czy po prostu rozszalałą, nieco zagubioną w wielkim świecie osóbkę. Każde z oblicz było mistrzostwem scenicznym!
Oczywiście nie można zapomnieć o reszcie grupy, która choć wiedziała gdzie jej miejsce, również kipiała energią. Rad Spanier - programista Hetane, dzielnie uwijał się za sterami swej machiny, zaś obaj gitarzyści wdzięcznie prezentowali naprawdę dobry poziom muzyczny. Perkusja również świetnie dawała radę. Wspominam o tym, nie bez kozery, bowiem dźwiękowcy i oświetleniowcy tego wieczoru pokazali się z jak… najgorszej strony. Żenowało, gdy wokalistka musiała przerywać występ by prosić o zmianę światła bo np. było takie samo od trzech utworów. Z dźwiękiem też bywało różnie, lecz mimo to dzięki kapitalnym umiejętnościom, Wrocławianie wybrnęli z tej sytuacji z prawdziwą finezją, czym jeszcze bardziej zyskali w moich oczach. Bowiem cóż to za problem dobrze zgrać, przy prawdziwym wsparciu ekipy technicznej? Prawdziwy talent ujawnia się wtedy, gdy pomimo braku warunków, zespół błyszczy niczym prawdziwa gwiazda, a mogę powiedzieć, że w tym przypadku tak było! Na uwagę zasługuje również fakt, iż państwo byli wywoływani aż na dwa bisy (tylko tyle się dało). Za pierwszym razem usłyszeliśmy "Ken-Ke-Lai", od którego praktycznie zaczęła się cała kariera Hetane, zaś za drugim razem już "Na Dobranoc" niezwykle eteryczną balladę, wspomaganą zapachem kadzideł. Wszystko to przyczyniło się do niesamowicie miłej atmosfery, zaś usatysfakcjonowany uczestnik koncertu mógł w spokoju wrócić do domu, by w nieskończoność wspominać ten miły wieczór.
Podsumowując oba koncerty: jasno widać różnicę pomiędzy świetną w studiu Proghmą-C, która niestety nie daje rady na scenie, a energetyczną dawką industrialu proponowaną przez Hetane, która w każdych warunkach odnajduje się świetnie, zarażając swą charyzmą i umiejętnościami scenicznymi każdego, kto poświęci im chwilkę uwagi. Tak więc gig jako całość, dzięki zbawiennemu wpływowi Wrocławian, uważam za niezwykle udany.