Niemieckie trio – Eisenfunk – szczególnie znane za sprawą singla "Pong" lub bardziej klipu jakim opatrzono ów utwór powraca z kolejną płytą. "Pentafunk" to album wydany w piątą rocznicę działalności grupy i zapewne stąd pochodzi jego tytuł. Próbując powtórzyć sukces poprzedniego "8 bit" zespół kontynuuje obrany przed rokiem kurs w stronę prostych, chwytliwych utworków, niekoniecznie z tym samym efektem co ostatnio, i tak w nasze ręce trafia garść wprawdzie świerzych ale jakby znanych kawałków. Chciałoby się rzec: "Ale to już było, i niestety wraca".
Druga rzecz to totalny brak jakiegokolwiek klimatu. "Pentafunk" równie dobrze może stanowić soundtrack do nowej serii gier na nintendo i chyba bliżej mu do tej formy niż kolejnego albumu dobrze zapowiadającej się grupy. Zaraz po klimacie brakuje przekazu. Większość utworów jest instrumentalna, a te piosenki które miłosiernie opatrzono tekstem albo zabijają totalnym brakiem umiejętności wokalnych, albo naiwnym powtarzaniem w kółko dwóch zdań lub słów – w zależności od potrzeb. O ile przy pilotujących płytę singlach "Pentafunk" i "Pestilence" nie przeszkadza to nie aż tak bardzo, jako że wolimy oddać się w "łapy" energetycznego beatu zaplecionego na miłej dla ucha melodii, to już przebrnięcie przez taki "Neandertal" może być istną katorgą. Z tego względu "Pentafunk" uważam za płytę najwyżej dwóch utworów (wyżej wymienionych) po za którymi niemalże pozbawiona jest ciekawych momentów.
Wszystko zaczyna się od krótkiego wstępu, który masakruje swoim swojskim klimatem i stawia słuchacza przed poważnym dylematem – dać sobie spokój czy brnąć dalej. Następnie dwa single ożywiają nadzieję którą tłamsi czwarty w kolejce "Prehistorical". Wycieczkę na żelaznych bitach w epokę kamienia łupanego wieńczy "Traditional" który dzięki swemu iście biesiadnemu polotowi z powodzeniem znalazłby miejsce na weselnych tracklistach. Zaraz po nim znikąd i bez wyraźnej przyczyny pojawia się "Taiko" który swym orientalnym klimatem ni jak nie pasuje do dotychczas skonsumowanej sieczki. Przypuszczając że Niemcy nie chcieli być nudni idziemy dalej aż do "Jericho". I tutaj jest nieco milej. Struktura utworu jakby bardziej rozbudowana, ale wciąż trzymająca się raz obranej metody, czuć tu nawet coś na kształt głębi ale to tylko efekt jaki daje romansowanie rytmu ze stylistyką martial industrialu. I tak rozpoczyna się etap żonglerki stylami, mamy więc najcięższy i najbardziej harshowy "Vampire Hunt" klasyczne dark electro w "Eiszeit" i softowy drum'n'base w "Funk'n'Base", by ostatecznie zakończyć całość wspólnym kolędowaniem przy "Jinglefunk". Sam nie wiem – śmiać się czy płakać?
Zupełnie inną bajką są dwa remixy tytułowego Pentafunk – wykonane kolejno przez Centhron i Bodyharvest. Ten drugi projekt musi pałać niezwykłą sympatią do niemieckiego trio jako że to już 3 w ich historii mix dla tej grupy. W każdym razie z niekłamanym żalem trzeba powiedzieć że nowe aranżacje pierwszego singla z tejże płytki nie tylko brzmią lepiej od wersji autorskiej ale i od całej zawartości płyty. Centhron jak zwykle dodał nieco epickiego wyrazu kawałkowi za sprawą swych trance'owych naleciałości, zaś Bodyharvest dodał nieco więcej klasyczngo dark electro dzięki czemu "Pentafunk" zdał się bardziej energiczny. Krótko mówiąc oba teamy zrobiły co mogły i się udało.
Suma-sumarum "Pentafunk" jako całość zdaje się totalnym nieporozumieniem, płytą nagrywaną w pośpiechu bez wyraźnej koncepcji ręką artysty-amatora, który nauczywszy się raz wpojonej metody potrafi już tylko ją powielać. Bez dwóch zdań mogliśmy wiele oczekiwać od ekipy Eisenfunk, ale jak się okazuje całkiem niepotrzebnie. Pozostaje mieć nadzieję, że to tylko jednorazowa wpadka.
Tracklista:
01. Introludium02. Pentafunk (Eisenfunk 5.0)03. Pestilenz04. Prehistorical05. Neandertal06. Tradicional07. Taiko08. Jericho09. Vampire Hunt10. Eiszeit11. Funk'n'Base12 Uncle Sam Need You (to move your feet)13. Campergluck14. Jinglefunk15. Pentafunk (Pentafuck rmx by Centhron)16. Pentafunk (rmx by Bodyharvest
Wydawca: Danse Macabre (2011)