Nad bolkowskim zamkiem znów zaświeciło czarne słońce. To znak, że 23. edycja Castle Party już za nami. To gotyckie święto po raz kolejny zgromadziło tłumy ludzi, którzy w dniach od 28 do 31 lipca 2016 roku bawili się przy mrocznych dźwiękach. Jak zawsze królowały wiktoriańskie i średniowieczne stylizacje, ale dla równowagi nie zabrakło również klimatów steampunkowych i post apo. Jak było? Pięknie, magicznie, zmysłowo…
Ziemia obiecana
Bolków dla miłośników gotyku i okołopodobnych klimatów jest prawdziwą ziemią obiecaną. To właśnie tutaj – w jednym miejscu i czasie spotykają się ludzie, których łączy zamiłowanie do podobnej stylistyki – bez względu na wiek, płeć, czy status społeczny. Każda edycja Castle Party pokazuje, że dla jej uczestników liczą się nie tylko koncerty i dobra zabawa, ale przede wszystkim możliwość spotkania osób o zbliżonych poglądach i zainteresowaniach. Festiwal już dawno przestał być zwykłym wydarzeniem muzycznym – teraz to specyficznego rodzaju zjawisko społeczno-kulturowe, które uczy tolerancji, szacunku, empatii i życzliwości. Nic więc dziwnego, że Castle Party przyciąga coraz więcej osób, które na codzień niekoniecznie odnajdują się w gotyckiej estetyce. Sami mieszkańcy miasteczka przyznają, że nie tylko polubili festiwalowiczy, ale również z niecierpliwością czekają na ich przybycie. Nie ma więc mowy o negatywnych reakcjach i złowieszczych spojrzeniach. Jak co roku, również i teraz na bolkowskim rynku można było spotkać zwariowanego akordeonistę oraz człowieka-drzewo. Życie tętniło 24 godziny na dobę nie tylko w okolicach zamku, ale również w całym miasteczku. Nie było czasu na nudę, bo nikt by na to nie pozwolił!
Do Bolkowa warto przyjechać nie tylko ze względów muzycznych, ale również wizualnych. Widok oryginalnie przebranych festiwalowiczy potrafi ucieszyć oko. Choć tegoroczne stylizacje niczym nie zaskakiwały, to jak zawsze było na co poparzeć. Prym wiodły czarne stroje z kolorowymi dodatkami i fryzurami. Wszędzie roiło się od lateksów, falban, koronek, tiuli, łańcuszków i gorsetów. W przeważającej większości to właśnie panie zdecydowały się na przebranie, ale nie zabrakło również ciekawie wystylizowanych panów. Festiwal przypominał wielką rewię mody, w której liczyła się zarówno oryginalność i klasyka, jak również kontrowersyjność i nowoczesność. Dzięki tak dużej różnorodności uczestnicy festiwalu utworzyli dwa przeplatające się światy: baśniowy i futurystyczny. Nie oznacza to jednak, że wśród wielbicieli gotyku nie było osób zupełnie nie przebranych. Niektórym wystarczył dobry humor, aby świetnie się bawić i zapamiętać imprezę na długie lata. Ale Castle Party to nie tylko moda i muzyka – to także hart ducha, który łączy pokolenia – jak co roku do Bolkowa przyjechali nie tylko ludzie młodzi, ale również rodziny z dziećmi oraz osoby w kwiecie wieku.
No valid is broken
“No valid is broken” to sztandarowe hasło festiwalu, które kojarzy każdy bywalec Castle Party. Ot, drobny błąd w tłumaczeniu przez przypadek stał się nieodłącznym elementem imprezy, na stałe wpisując się do jej historii. Tegoroczna edycja zgromadziła znacznie więcej miłośników gotyckich klimatów niż w roku poprzednim, przyciągając nie tylko koncertowym składem, ale przede wszystkim atmosferą, jaka panuje w Bolkowie. A dla tych, którym koncertów było mało, swoje drzwi otworzyły trzy kluby: Sorento, Hacjenda oraz Hermes, w których do wczesnych godzin rannych odbywały się imprezy prowadzone przez DJ-ów. Królowało tam nie tylko ciężkie brzmienie, ale również synth pop, dark wave, electro, post punk, death rock, zimna fala oraz industrial. Wielbiciele mrocznych dźwięków bardzo chętnie uczestniczyli w tych imprezach, wibrując pomiędzy kulturą gotycką, a steampunkową.
Festiwalowe życie nie ograniczało się jedynie do koncertów i imprez klubowych. Tak naprawdę wszędzie coś się działo – nawet w najmniej oczekiwanych miejscach. Większość festiwalowiczy na Castle Party przyjechała w grupce znajomych, wynajmując hotel, kwaterę lub pole namiotowe, na terenie których również odbywały się imprezy. Choć ich uczestnicy na co dzień przypominali wampiry lub zmory, to każdy z nich miał taką samą potrzebę zabawy, by móc choć na chwilę poczuć się jak małe dziecko. Widać to było w szczególności podczas spotkań na basenie, który znajdował się w samym sercu pola namiotowego. Nie ważne, że woda była zimna i brudna – liczyła się dmuchana płaszczka i pompowana Gwiazda Śmierci. Tyle wygrać! Tak właśnie wyglądała rzeczywistość pozakoncertowa. Jeśli jednak chodzi o występy na żywo, to jak zawsze odbywały się one w dwóch miejscach – na zamku oraz w dawnym kościele ewangelickim. A którzy wykonawcy zwrócili największą uwagę?
Na zamku powiało nie tylko mrokiem
Dla wielu uczestników Castle Party jednym z najważniejszych występów był koncert Moonlight, który powrócił po dziesięcioletniej przerwie. Miało to miejsce w piątek, około godziny 20:30. Miłośnicy polskiego gotyku lat dziewięćdziesiątych z wielkim sentymentem patrzą na twórczość Mai Konarskiej i jej kolegów – i prawdopodobnie z tych właśnie powodów mieli swoje oczekiwania od ich występu podczas Castle Party. Niestety Moonlight nie udźwignął ciężaru własnej legendy i nie zagrał dobrego koncertu. Być może to poprzez brak żywej perkusji... A może to trema spowodowana strachem, aby wywrzeć jak najlepsze wrażenie po tak długim milczeniu? Zespół nie jest już w tak dobrej formie jak kiedyś, ale to nie jest usprawiedliwienie, ponieważ wielu artystów potrafi wrócić po latach, robiąc to z finezją, w blasku chwały i splendoru. Tutaj absolutnie takiego wrażenia nie było, choć podejrzewam, że gdyby to był występ klubowy z Moonlight w roli głównej, odbiór byłby zupełnie inny. Uważam, że koncert zapowiadający powrót na scenę po tak długiej przerwie, nie powinien się odbywać na festiwalu, gdzie publiczność oczekuje trochę innych doznań. Jednym słowem: skucha.
Piątkowe występy na zamku zwieńczył Clan of Xymox – holenderscy przedstawiciele rocka gotyckiego, wymieszanego z synth popem i nową falą. Takie połączenie gwarantuje doskonałą zabawę przede wszystkim dla wielbicieli klimatów lat osiemdziesiątych, gdy właśnie te gatunki muzyczne były na topie. Słuchając na żywo Holendrów podczas Castle Party rzeczywiście można było odnieść wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie o dobre trzydzieści lat, ale w jak najbardziej pozytywnym tego słowa znaczeniu. Występ został ciepło przyjęty głównie ze względu na świetną energię sceniczną muzyków oraz dobry kontakt z publicznością, która staje się coraz bardziej wymagająca. Zespół absolutnie nie zawiódł, rozpoczynając swój set od “Stranger”, a kończąc ciekawie zaaranżowanym coverem zespołu Bananarama “Venus”oraz przebojowym “This world”. Choć przyznam, że byłam sceptyczna, co do tego koncertu, to w końcowym efekcie okazało się, że Holendrzy dali radę.
Jednym z bardziej wyczekiwanych przeze mnie występów był koncert The Cuts. Panowie swoją set listę zaprezentowali w sobotę około godz. 17:00. Wśród festiwalowej publiczności pojawili się także przedstawiciele fan klubu zespołu, którzy nawet po zakończeniu występu śpiewali pieśni swoich idoli. The Cuts wbrew pozorom nie jest zagranicznym wykonawcą lecz świetnie zapowiadającą się formacją z Płocka, która w swojej twórczości zgrabnie łączy brit popowy sznyt a'la Depeche Mode, z lekko dark wave'ową stylistyką. To połączenie razem z polskojęzycznymi tekstami tworzy interesującą, elektropopową mieszankę, która świetnie się sprawdza w wersji live. Muzycy pomimo smutnej tematyki utworów potrafili nieźle rozruszać publiczność, przekazując moc pozytywnej energii. Występ spełnił moje oczekiwania – zwłaszcza, że wśród zaprezentowanych nagrań znalazł się przebojowy "Pokój na jedną noc", który był znakomitym zwieńczeniem tego koncertu.
Dużym rozczarowaniem był dla mnie koncert Blindead, który wystąpił w sobotę wieczorową porą. Twórczość zespołu jest mi znana przede wszystkim dzięki dokonaniom byłego wokalisty Patryka Zwolińskiego, którego darzę szacunkiem ze względu na udział w Neolithic oraz Wolverine. Niestety Patryk odszedł z Blindead w 2015 roku, przez co zespół stracił swój charakterystyczny feeling. Jego miejsce zajął Piotr Pieza, dla którego ten występ był pierwszym w roli oficjalnego następcy Zwolińskiego. Był to sprytny zabieg marketingowy, który posłużył również do promowania nadchodzącego albumu “Ascension”, który już wkrótce ujrzy światło dzienne. Choć grupa nie zagrała źle, bo publiczność ciepło przyjęła ich występ, to nowy wokalista ma spore braki. Ciężko jest w tym momencie uniknąć porównań do jego poprzednika, ale w tym przypadku jest to nieuniknione. Pieza w wielu momentach nie dawał sobie rady z wyciąganiem niektórych fraz, co psuło ogólne wrażenie występu. Do gustu nie przypadła mi również sceniczna maniera wokalisty, który pozował na szarmanckiego luzaka, chcąc jak najwierniej wpasować się w progresywny klimat twórczości zespołu. Zuepłnie niepotrzebnie... Jak dla mnie – przerost formy nad treścią.
Headlinerem Castle Party 2016 był zespół Fields of The Nephilim, który wystąpił w sobotę, około północy. Blask księżyca unoszący się nad bolkowskim zamkiem świetnie oddawał charakter muzyki zespołu, tak bardzo kojarzonej z dekadencją i mrokiem. W porównaniu z innymi wykonawcami, to właśnie ta grupa zgromadziła największą publiczność. I nic w tym dziwnego, ponieważ Brytyjczycy to klasa i legenda sama w sobie, a to z pewnością zobowiązuje. Charakterystyczny posępny klimat udzielił się nie tylko muzykom, ale również uczestnikom festiwalu, którzy już od pierwszych dźwięków wpadli w iście darkowy trans. Największą siłą zespołu jest wokalista Carl McCoy, który jest urodzonym performerem i motorem napędowym całego bandu. Jego niski i głęboki śpiew oraz specyficzna, nieco leniwa i apatyczna charyzma doskonale odzwierciedlają twórczość grupy, przenosząc słuchaczy w baśniowy świat gotyckich opowieści, pełnych smutku i nostalgii. Taki też był występ Fields of The Nephilim, podczas którego usłyszeliśmy takie hity jak: "From the fire" , "Prophecy" oraz “Moonchild”, które na żywo wywołują prawdziwe dreszcze. Nie mogło również zabraknąć deseru – panowie na bis zagrali “Last exit for the lost” oraz “Mourning sun”.
Festiwal zakończył niedzielny występ legendarnego zespołu Closterkeller, jednego z najważniejszych przedstawicieli nurtu gothic w Polsce. Koncerty Anji Orthodox i jej kolegów są niezmienne od lat, co dla jednych jest wadą, dla innych zaletą. Dla mnie jest to muzyka dla harcerek, którą można się zachwycać mając naście lat, a takiej publiczności na Castle Party również nie brakowało. Frontmenka jak zawsze starała się stworzyć patetyczny nastrój, co wychodziło jej raczej groteskowo niż wzniośle, ale w tym przypadku jest to już klasyka gatunku, więc nie ma co się dziwić... Szacunek z pewnością należy się za cover Dead Can Dance, który zespół zagrał na początku swojej set listy. Jeżeli chodzi o pozostałe nagrania, to usłyszeć mogliśmy między innymi: “Matkę”, “Nocarza”, “Zmierzch bogów” oraz “Królową”. Nie zabrakło również innych coverów, takich jak: “Israel” (Siouxsie and the Banshees) oraz “One hundred years” (The Cure). Anji z pewnością nie można zarzucić braku kontaktu z publicznością i specyficznej charyzmy, jakakolwiek ona by nie była. Jednakże rzucane przez nią komentarze pomiędzy utworami oraz maniera sceniczno-wizerunkowo-wokalna nigdy do mnie nie przemawiały. Nie zmienia to faktu, że miłośnicy gotyku powinni znać twórczość Closterkeller (zwłaszcza pierwsze płyty) oraz przynajmniej raz w życiu zobaczyć zespół na żywo.
Woda nieświęcona w kościele
Były kościół ewangelicki, który na co dzień pełni funkcję sali gimnastycznej dla bolkowskiej młodzieży, na kilka dni zamienił się w salę koncertową, w której rozbrzmiewały mroczne dźwięki. Ponieważ koncerty na zamku rozpoczęły się dopiero w piątek, większość uczestników festiwalu czwartkowe popołudnie spędziła w kościele lub jego okolicy, która również tętniła intensywnym życiem. Koncertem otwierającym tegoroczną edycję Castle Party był występ krakowskiego Nonamen, pod przewodnictwem charyzmatycznej wokalistki Edyty. Choć szału nie było, publiczność zareagowała bardzo entuzjastycznie, stopniowo wprowadzając się w nastrój darkowej przygody. Z koncertu na koncert było już tylko lepiej – każdy bowiem potrzebował chwilę czasu, aby oswoić się ze specyficznym klimatem imprezy. Występy w kościele różniły się od tych zamkowych, głównie ze względu na swój kameralny charakter i atmosferę panującą w murach świątyni.
Gwiazdą czwartkowych występów w kościele była czeska grupa XIII Stoleti, która jak na prawdziwych wampirów przystało – zagrała grubo po północy. Choć artyści w żaden sposób nie zaszokowali swoim imagem, to bez wizerunkowych niespodzianek obyć się nie mogło, ponieważ część muzyków wystąpiła w okularach przeciwsłonecznych, co było dość komiczne, ponieważ w kościele było ciemno i ponuro. Grupa zaprezentowała przebojową set listę, rozpoczynając od energicznego “Kabarette Voltaire”, choć publiczność i tak najżywiej zareagowała, gdy wybrzmiał największy hit zespołu "Elizabeth". Występ był naprawdę udanym preludium do całego festiwalu, choć po ich koncercie spodziewałam się czegoś innego. Liczyłam na nieco bardziej intensywne wrażenia, które przeniosłyby mnie w klimat wampirycznych sag i mrocznych opowieści...
Piątkowe popołudnie w kościele zdecydowanie należało do doom i black metalu. Zaprezentowały się wtedy takie kapele jak: Antiflesh, Moanaa, Outre, Mordor, Sacrilegium, Furia oraz In Mourning. Spośród tych wykonawców zdecydowałam się zobaczyć kultową Furię oraz Outre – głównie ze względu na chęć poznania kolejnego oblicza wokalisty Tymka Jędrzejczyka, który udziela się w wielu projektach, nie tylko metalowych (polecam zapoznanie się z jego najnowszym przedsięwzięciem, jakim jest Them Pulp Criminals, który wystąpi z King Dude już 8 sierpnia w krakowskim klubie Rotunda). Koncert nie przyniósł wielu niespodzianek – jak to w black metalu bywa – było lekko kontrowersyjnie, ale nie na tyle, żeby poczuć się maksymalnie zniesmaczonym. Pomazani krwią muzycy, rzucający świńską juchą w publiczność to zupełnie nie moja estetyka, ale wielbiciele tych klimatów z pewnością byli zadowoleni.
Niespodziewanie czarnym koniem tegorocznej edycji Castle Party okazał się dla mnie koncert Furii, która wystąpiła w charakterze wisienki na torcie piątkowych występów w kościele. Twórczość zespołu nie jest bliska mojemu sercu, a mimo to już po pierwszym utworze je skradła. Jak na prawdziwą gwiazdę przystało, grupa zapełniła całą salę, dając krwisty występ, w którym nie zabrakło porządnego łupnięcia w iście black metalowym stylu. Artyści pod egidą “Let the world burn” po raz kolejny pokazali klasę, udowadniając niedowiarkom, że ich twórczość może być przystępna nie tylko dla sympatyków gatunku. W ponad godzinnym secie znalazło się wszystko, czego oczekuje każdy miłośnik metalu: mroczna konwencja, dekadencki klimat, mięsiste riffy, złowieszczy look oraz srogi przytup. Oby takich pozytywnych rozczarowań było jak najwięcej!
Największą niespodzianką festiwalu był dla mnie występ rosyjskiej formacji Phurpa, która zaprezentowała się jako gwiazda sobotniego wieczoru. O twórczości tego zespołu ciężko mówić jako o muzyce – jest to raczej splot dźwięków, przeznaczonych dla bardzo specyficznego i… cierpliwego ucha. Utwory Rosjan określane są jako ritual ambient, experimental music, a czasem nawet jako akustyczny folk – w bardzo niekonewncjonalnym wydaniu zresztą. Występ faktycznie przypominał rytuał, którego celem było zahipnotyzowanie jego uczestników oraz przekazanie im niezwykłej energii, pochodzącej ze źródeł pradawnych obrzędów, zakrapianych czarną magią i buddyjskim mistycyzmem. Artyści wywarli na odbiorcach wiele sprzecznych wrażeń – zarówno pozytywnych, jak i negatywnych. Trudno ocenić ten występ oraz samą twórczość Phurpy, ponieważ wychodzi ona poza wszelkie ramy, które nie koniecznie da się poddać obiektywnej krytyce. Koncert bez wątpienia wart był uwagi, chociażby ze względu na możliwość obcowania z tak niecodziennym performancem.
leprosy : Mam nadzieję, że przed śmiercią odwiedzę ten festiwal . Nie jes...
Garbaty : mnie się tam podoba, jeżdżę co roku i nie zamierzam przestać :-)
Yngwie : Hmmm, nie da się chyba komentować już wydarzeń muzycznych bezpo...