Polska to dziwny kraj. Premiera debiutanckiego albumu White Lies miała miejsce w połowie stycznia, ale w Polsce album będzie dostępny dopiero pod koniec lutego. Szkoda, bo zapoznaniu się z zawartością "To Lose My Life" szczerze poleciłbym jak najszybsze zdobycie tego albumu. White Lies to indie rockowa formacja, która pojawiła się na rynku ni
stąd ni zowąd i skutecznie podzieliła krytykę na zagorzałych miłośników
i antagonistów. "To Lose My Life” przynosi 10 pełnych polotu i pasji
utworów, w których odnajdziemy ścierające się wpływy post-rocka,
post-punka czy bardziej współczesnych nurtów z rockiem alternatywnym na
czele.
Zacznijmy od tego, że bardzo wyraziste są tu źródła inspiracji. Największym wydaje się być Coldplay ze swoim śpiewnym, aczkolwiek nieco zimnym klimatem. Kolejnym jest Joy Division ze względu na dość melancholijną nutę i wybijającą dość jednostajny rytm linią basu. Wpływy The Cure odnajdziemy w partiach wokalnych, gdzie "duch" Roberta Smitha jest wyczuwalny niemal w każdej nucie. Nie jednak, żeby White Lies bawiło się w kopiowanie czy inspirowało się do tego stopnia, aby nie mieć nic swojego do zaoferowania. Zdecydowanie najbardziej charakterystycznym elementem w muzyce zespołu są partie klawiszy, balansujące właśnie gdzieś pomiędzy The Cure i Coldplay, ale są one o wiele bardziej różnorodne - raz brzmią nadzwyczaj nowocześnie, jakby zupełnie nie pasowały do stylistyki, innym razem brzmią naprawdę old-schoolowo. Przechodząc zaś do samych kompozycji, absolutnie wszystkie z nich posiadają bardzo chwytliwą, ale niebanalną linię melodyczną. Moimi faworytami pod tym względem są "Unfinished Business", "Farewell To The Fairground" oraz utwór tytułowy. Cóż jednak jest w White Lies takiego fenomenalnego, co czyni ich debiut albumem niemal wybitnym w moim odczuciu? Przede wszystkim to, że wewnątrz jednej piosenki potrafią swobodnie przechodzić od radosnych dźwięków w melancholię, potrafią je mieszać tak, aby nie było kontrastu, a jednocześnie różnicować tempo, czyniąc te z pozoru proste, krótkie numery bogatymi aranżacyjnie. Należy też zwrócić uwagę na fakt, że w momentach szybszych, gdy partie instrumentalne wydają się niemal banalne, za zestawem perkusyjnym znajduje się osoba, która nie pozwala sobie na muzyczną prostotę, urozmaicając muzykę ciekawymi przejściami i zadziwiająco ciekawą jak na ten nurt pracą stopy.
Nie wiem jakich negatywnych aspektów tej płyty doszukali się co poniektórzy krytycy, ale jedynym, który ewentualnie przychodzi mi na myśl to bardzo wyraźne źródła inspiracji. Daleki jestem jednak od stwierdzenia, że White Lies jest mało oryginalne. Jak przystało na genialny debiut znajdziemy tu zarówno wpływy największych wzorców jak i mnóstwo własnej inwencji i różnorodność stylistyczną. W chwili, gdy The Cure w wieku 60 lat stara się złapać drugą młodość kładąc sobie tonę tapety, a Coldplay przeżywa kryzys wieku średniego, White Lies wydaje się być zdecydowanie najlepszą alternatywą przewyższającą poziomem większość dokonań wspomnianych formacji. Ja skończyłem pisać, a reszcie polecam przeszperać sklepy internetowe i dorwać tą płytę.
Tracklista:
01. Death
02. To Lose My Life
03. Place To Hide
04. Fifty On Our Foreheads
05. Unfinished Business
06. EST
07. From The Stars
08. Farewell To The Fairground
09. Nothing To Give
10. Price Of Love
Wydawca: Polydor Records (2009)