Piątek, późne popołudnie. Zmrok powoli opadał na śląskie miasto,
spowijając tysiące ludzi. Trzy olbrzymie kolejki ciągnęły się spod
samego Spodka aż do przejść podziemnych kilkaset metrów dalej. Sam
przyszedłem dwie godziny przed otwarciem bram, a i tak poprzedzało mnie
z pięćdziesięciu fanów. Tak Polacy (i nie tylko oni) czekali na
upragniony koncert szóstki Niemców. 27 listopada, po pięciu latach od
trasy "Rosenrot", Rammstein znów zagrał w naszym pięknym, dzikim kraju.
Dziś zapraszam Was do przeczytania mojej cholernie subiektywnej i przydługiej relacji
z tego niezapomnianego wydarzenia.
Minuty na schodach do Spodka dłużyły się niemiłosiernie, choć umilały je stare kawałki Rammsteinu puszczane z telefonów czy empeczwórek i oczywiście przypadkowe "kolejkowe" znajomości z ciekawymi, szalonymi ludźmi. Niedługo przed osiemnastą zszokowała mnie wieść od pana z FOSY (miejscowi "stróże porządku" i czasouprzykrzacze) - nie wolno wnieść *żadnych* napojów. Ni kartonika, ni butelki z wodą. Ludzie w pospiechu wypijali co tam mieli, sam nie mając ochoty spędzić koncertu na szukaniu WC schowałem dwulitrową lemoniadę gdzieś pod barierkami (po koncercie zniknęła wraz z żelastwem). Jak mówią "nadgorliwość jest gorsza od faszyzmu", ale tu organizator przeszedł samego siebie. Chyba tylko u nas, na Dzikim Anarchistycznym Wschodzie Europy takie coś może przejść. Oczywiście ceny napojów w Spodku były powalające, do tego rekwirowano nakrętki - to dopiero spisek!Jednak ani brak picia, ani ponad godzinne oczekiwanie - pierwszy raz w życiu *siedziałem* na płycie, trzy metry od sceny - nie zepsuły mi nastroju. Po fałszywym alarmie i euforii tłumu wywołanej pojawieniem się na scenie strażaków (sześciu ich było, przypadek?) nareszcie zgasły światła... Na scenę wbiegli Norwegowie z Combichrist. Nie przepadam za ich elektroniczno-aggrotechową muzyką, czekałem na support ze sporym sceptycyzmem. Jednak Andy nieźle wywiązał się z zadania - nawet taki antyfan jak ja skakał i wrzeszczał refren do "Get Your Body Beat". A zadedykowanie ostatnich dwóch kawałków Rammsteinowi wywołało żywą odpowiedź tłumu.
Po jakichś pięciu utworach i pożegnaniu przyszło nam znów czekać, aż obsługa w dość ślimaczym tempie rozmontuje sprzęt Norwegów. Za ten czas udało mi się zająć strategiczne miejsce w trzecim rzędzie, pomiędzy stałym miejscem gitarzysty Paula a Tillem. Nie kazano nam już tak długo czekać, a wejście Niemców było naprawdę mocne. W półmroku ukazały się nagle dziury wybijane chaotycznie w ścianie przesłaniającej scenę i przez postrzępione dziury weszli gitarzyści z kilofem i siekierą. Paul w czarnym, industrialnym wdzianku i Richard w powłóczystym płaszczu. Wrzask tłumu zaczął ogłuszać. W międzyczasie pośrodku rozjarzył się płomień palnika. Któż inny jak nie ognisty Till mógłby wypalać sobie w ten sposób drogę? Jego pojawienie się wywołało dziką euforię, jednak jeden gest wokalisty uciszył rozszalałą publiczność. Podobnie jak najnowszy album, koncert rozpoczął się podniosłym utworem "Rammlied", a z ust Tilla padało autentyczne światło lampy stroboskopowej! Wystrój sceny przywoływał na myśl dawne koncerty, spore wrażenie robiły cztery świecące na czerwono lub niebiesko krzyże oraz tylna ściana z klimatycznie podświetlonymi rysami i pęknięciami. Kolejnym kawałkiem było "B********" - również nowość, pełna mroku i zachęcająca do krzyczenia refrenu na całe gardło.
Jednak prawdziwy show zaczął się od utworu "Waidmanns Heil", notabene jednego z moich ulubionych na "LIFAD". Wyszedł on właściwie perfekcyjnie, brzmiał jeszcze żywiej niż na albumie, moim zdaniem nadaje się idealnie na koncerty. Niesamowite wrażenie robiły płomienie i sztuczne ognie strzelające w takt gitar grających refren. Skacząc jak szalona i zdzierając gardła publiczność zaczęła bawić się na dobre. Następnie Rammstein zagrał coś z hitów - "Keine Lust" z krążka "Reise, Reise". Nie jest to mój ulubieniec, jednak na żywo utwór zdecydowanie nabrał mocy. Świetny był też efekt, gdy podczas słów "mir ist kalt, so kalt..." ("jest mi zimno, tak zimno...") na tłum powiało chłodnym powietrzem. Radość była podwójna, bo ochłoda dobrze zrobiła po szaleństwach podczas poprzedniego utworu. Od hitu Niemcy przeszli do absolutnego klasyka. "Weisses Fleisch" z ich pierwszej płyty to kawałek-legenda. Ciężki, industrialny, pełen cierpienia, zła i ciemności, do tego kontrowersyjny, niegdyś nawet ocenzurowany w USA. Do tego pokraczny, ale uroczy taniec klawiszowca Flake'a i genialna perkusyjna solówka Schneidera - absolutna nowość. Miód dla mych uszu i mroczny nektar dla duszy. Kolejnym utworem był już absolutny hit, który gościł w niemieckich dyskotekach jak Rzesza długa i szeroka - "Feuer Frei" z albumu Mutter. Efektowne wybuchy podkreślały słowa utworu, a na końcu muzycy zaprezentowali stary, ale wciąż piękny numer "ziania ogniem". Till, Paul i Richard miotali z ust kilkumetrowymi strumieniami płomieni. Aż się pod barierkami naprawdę gorąco robiło!
Po ognistym obłędzie przyszedł czas na mroczną, refleksję nad ludzką perfidią i okrucieństwem. Zdecydowanie najpoważniejsza tekstowo piosenka z "LIFAD" - "Wiener Blut", opowieść o myślach i uczuciach Potwora z Amstetten - Josefa Fritzla. Till śpiewa spokojny, ale powodujący ciarki wstęp klęcząc koło gramofonu, z wiedeńskim walcem w tle. Następnie zdecydowanie najbardziej klimatyczny i jednocześnie przejmujący z nowych koncertowych motywów - z mroku wyłaniają się pozawieszanie na sznurach lalki. Nagie lub w pieluchach. Niektóre zmasakrowane, bez rąk, nóg lub z nadtopionymi twarzami. A z ich oczu błyszczą demonicznie promienie zielonych laserów, krążąc w ciemnościach po członkach zespołu i po publiczności. "Dzieci Fritzla", jak nazwaliśmy je z koncertowym znajomym, robią potężne wrażenie. Jakby tego było mało, na końcu błyski eksplozji zrywają lalki i scena pokrywa się małymi ciałkami, z których wciąż groźnie łypią nieruchome już zielone promienie śmierci... Rammstein lubi szokować, tudzież zmuszać do przemyśleń. Lubi też kontrast. Wśród szczątków "dzieci Fritzla", w ciepłym czerwonym świetle, Oliver zaintonował na klasycznej gitarze przepiękny wstęp do poetyckiej ballady o miłości (oczywiście tej cielesnej, przecież to Rammstein!) - "Frühling In Paris". I tu należą się ogromne brawa dla fanklubu Feuerraeder oraz wszystkich im pomagających za zorganizowanie i rozpowszechnienie "serduszkowej akcji". Gdy Till zaczął śpiewać, w górę wzniosły się tysiące (nie, nie przesadzam - tysiące!) białych kartek z napisem "Polska-Rammstein" i wydrukowanym sercem - logo "LIFAD". Ponad połowa płyty i spora część sektorów zrobiła się biała, co w czerwonym oświetleniu wyglądało prześlicznie. Mam nadzieję, że Niemcy dobrze nas zapamiętali!
Kolejnym utworem było wzbudzające dyskusje, ocenzurowane w Reichu "Ich Tu Dir Weh". Chłopaki nie przestraszyli się jednak reakcji władz i na niemieckich koncertach grali utwór ze zmienionym tekstem - moim zdaniem dużo bardziej bezpośrednim i kontrowersyjnym. Jednak u nas Till zaśpiewał tradycyjnie. Również tradycyjnie, jak na dawniejszych koncertach, doszło do "bójki" między nim a klawiszowcem. Jednak tym razem kara dla Flake'a był wyjątkowo widowiskowa - Till wrzucił go do wanny, żeby następnie z kilkumetrowego podwyższenia w kształcie gwoździa wylać na ofiarę kubeł płynnego ognia i wrzących iskier. Po efektownej eksplozji Flake wygramolił się, cały pokryty błyszczącym brokatem i po raz drugi odtańczył swój "taniec godowy". Podczas występu nie mogło też zabraknąć tytułowego "Liebe Ist Für Alle Da". Za wersją z krążka nie przepadam, ale na żywo perkusja Schneidera powoduje, że ciało samo rwie się do skakania i pogowania. Moim zdaniem to również bardzo "koncertowy" kawałek. Następnie znów coś starszego, ale tylko odrobinę - "Benzin" z "Rosenrota". Oprócz ognistych efektów furorę zrobił pokaz Tilla. Na scenie stał wielki dystrybutor paliwa, wokalista podszedł do niego, odpalił flarę i użył węża od benzyny jako miotacza ognia. Zabawa trzymetrowymi płomieniami to rammsteinowa tradycja, ale tym razem było jeszcze weselej. Nagle od strony barierek na scenę wdarł się ubrany na czarno "fan" w bluzie Rammsteinu i zaczął tańczyć koło Paula. Till jakby tylko na to czekał, doskoczył do intruza i... podpalił go miotaczem, śmiejąc się głośno. Postać w płomieniach miotała się chwilę po scenie, aż została ugaszona przez ekipę. Po wszystkim "fan" wstał i przybił piątkę wokaliście. Jak widać, miłość do Rammsteinu przetrwa każdą próbę, nawet ogniową!
Po zabawie z płomieniami przyszła kolej na dwa przeboje - "Links 2 3 4" i "Du Hast". Publiczność skakała i bawiła się przy dźwiękach eksplozji, a pod koniec drugiego utworu Till tradycyjnie wystrzelił z kuszy dwie race, które eksplodowały nad głowami tłumu. Następnie przyszła kolej na nielubianą nie tylko przeze mnie nieszczęsną cipk... znaczy się - "Pussy". Tandetna czy nie - i tak było wesoło. Wszyscy dookoła śpiewali tekst, skakali z uśmiechem na twarzach i machali do Tilla dosiadającego wielkiej armatki śnieżnej i oblewającego publiczność pianą. A na końcu posypało się z sufitu morze kolorowego konfetti, aż przez chwilę nawet stojąc metr od barierki nie widziałem sceny. Po krótkiej przerwie przyszła kolej na "Sonne". Tłum skandował tak głośno, że momentami przekrzykiwał Tilla, a tryskające sprzed sceny kilkumetrowe płomienie robiły wrażenie - również cieplne. Niestety zabawę zepsuł barczysty osobnik z łysą czachą, który perfidnie zepchnął mnie rząd do tyłu. Jeszcze potem machał mi przed nosem Nokią usiłując coś nagrać, ale szybko pożałował jak mu ją niemal wytrąciłem. Ludzie, telefon jak sama nazwa wskazuje służy do dzwonienia, względnie esemesowania. Jakość takich nagrań i tak zawsze jest beznadziejna, po co innym psuć zabawę. Kiedyś na balladach świeciło się zapalniczkami, teraz bywa, że od ekraników na płycie jest jaśniej niż na scenie. Co to za czasy w których przyszło nam żyć... Wracając na kurs - na szczęście kolejnym kawałkiem okazał się być mój ulubiony "Haifisch", którego refren wyszedł fenomenalnie. Do tego właśnie ten utwór Niemcy wybrali na swój tradycyjny numer - "rejs" Flake'a pontonem nad głowami publiczności. Szkoda tylko, że akurat nie zahaczył o lewą część płyty, ale cóż - nie można mieć wszystkiego naraz.
"Ich Will" okazało się być wstępnym pożegnaniem, a Till zrobił niesamowite wrażenie krzycząc po naszemu "podnieście ręce do góry!". Oczywiście las rąk przesłonił wszystko, a publiczność wiernie śpiewała sekwencje chóralne. Po odśpiewaniu muzycy pożegnali się, ale po kilku minutach, wśród skandowanych okrzyków "Ramm-stein" powrócili by zgrać ostatni numer - "Engel". I tu kolejna niespodzianka, kawałek wprawdzie stary, ale pomysł na show świeży jak piosenki na "LIFAD". Oto pojawił się Till z ogromnymi srebrnymi skrzydłami, które rozłożyły się po zwrotce, a z końców trysnęły płomienie. Mimo zdań niektórych fanów, że numer wyglądał tandetnie, mnie się bardzo spodobał.
Wybaczcie mi opóźnienie, właściwie powinienem był napisać tą relację wczoraj - ale nie byłem w stanie dokonać niczego poza dowleczeniem się do łóżka w akademiku. Jednak było warto. Nie żałuję ani jednej złotówki wydanej na bilet, ani jednej minuty spędzonej przez Spodkiem i w oczekiwaniu na płycie. Rammstein dał fenomenalny koncert oraz niesamowicie widowiskowy, ognisty pokaz. Widać, że mimo upływu lat Niemcy nie dość, że nie tracą dawnej energii, to jeszcze wciąż stać ich na nowe, szalone pomysły. Oby tak dalej! Do zobaczenia w Arenie Atlas w Łodzi!
sanctaputana : wydać parę stów na cumshot z różowej armaty Tilla :lol: :lol: :lol:...
Diesel : Nein. Stałem na samym końcu płyty, a on aż takiego wytrysku nie miał...
TatumiMorgan : A doleciała do Ciebie choć kapka piany? :lol: