Bez dwóch zdań, w zamierzeniu pomysłodawcy, miał być to jeden z najlepszych festiwali ciężkiej muzyki w Polsce. Co prawda organizowany z przerwami, zawsze jednak potrafił przyciągnąć potencjalnego odbiorcę. Mimo iż ceny biletów nie były specjalnie zachęcające, również i tego ładnego sierpniowego dnia pod katowickim Spodkiem zjawiło się wielu ludzi spragnionych nowych artystycznych doznań. Niestety, niektórzy mogli się poczuć trochę rozczarowani. Ale o tym dalej.
Pierwszym zespołem, który wyszedł na deski jako typowa "przystawka" był amerykański Fair To Midland. Młodzieńcy, wypełniający kontrakt dla wytwórni Serjical Strike (wytwórnia wokalisty System Of A Down), zaprezentowali się poprawnie. Zaserwowali zebranym nowoczesny rock-metal z domieszką sampli tu i ówdzie. Ich półgodzinny, bardzo żywy set, pozostawił jednak wrażenie w dużej mierze wtórnego. Wiele zastrzeżeń można było mieć również do sekcji rytmicznej. Najjaśniejszym punktem całego zespołu był zdecydowanie wiosłowy, który prócz ciekawych zagrywek jako jedyny próbował nawiązać kontakt z publicznością. Następny na scenie zameldował się dobrze znany polskiej publiczności zespół ze Skawiny - Delight. Po ich występnie można było odnieść wrażenie, że w ogólne nie pasował on do całej stawki festiwalowej. Paulina Maślanka (wokalistka) na darmo próbowała nawiązać kontakt z publicznością, która i tak zachowywała się tak jakby wiedziała swoje. Zespół promował na koncercie swoje najnowsze wydawnictwo "Breaking Ground" i zagrał kawałki wyłącznie z tego albumu. Być może to także zaważyło na przyjęciu kapeli. W końcu pewnie nie wszyscy mieli okazję zapoznać się z owym tytułem, inni z kolei czekali na starsze kompozycje, choćby takie jak "Stained Glass", które, co tu dużo mówić, zaliczają się do kanonu tego zespołu.
Po tradycyjnej przerwie dla technicznych sceną na około godzinę zawładnął zespół Coma. I myślę, że słowo "zawładnął" jest tu jak najbardziej adekwatne. Kapela dwoiła się i troiła żeby pozostawić po sobie jak najlepsze wrażenie. I rzeczywiście im się to udało. Jak zwykle z całego szeregu najlepiej wypadł charyzmatyczny wokalista Piotr Rogucki, który miał doskonały kontakt z publiką. Łodzianie zagrali to czego wszyscy się spodziewali, czyli przekrojówkę przez swoją niewielką, ale jakże bogatą twórczość. Były "Skaczemy", "Spadam", "Pierwsze Wyjście Z Mroku" czy odśpiewany razem z publicznością na zakończenie "Zbyszek". Bardzo dobry, energiczny set. Po tym występie można było tylko ostrzyć sobie zęby na kolejne kapele.
W końcu przyszedł czas na pierwszą z zagranicznych gwiazd. Po głębszym zastanowieniu ktoś mógłby powiedzieć, że słowo "gwiazda" jest tu trochę na wyrost. Dir En Grey - bo o nich mowa - nie jest co prawda kapelą o wielkim stażu, ale skoro sam KoRn zaprasza ich na swoją trasę Family Values i ogłasza przyszłością ciężkiego grania to coś w tym musi być. Co ciekawe, wszyscy panowie z owego zespołu pochodzą z kraju kwitnącej wiśni, co dodało występowi dodatkowego, rzadko spotykanego w kręgach tej muzyki orientalnego smaczku. Kiedy tylko pojawili się na scenie, wszystkie osobniczki płci pięknej, które zawładnęły płytę przy samych barierkach, wydały z siebie nieziemski okrzyk zachwytu. Około godzinny set Japonczyków mógł się podobać. Dobry kontakt z publicznością i przede wszystkim zaangażowanie to było to czego nie można było odmówić tym młodym chłopakom.
W tym miejscu powinna się pojawić recenzja występu, na który czekał chyba prawie każdy. W Polsce miał bowiem pojawić się pierwszy raz Chris Cornell - człowiek legenda, wokalista Soungarden i Audioslave, obecnie podążający ścieżką wykonawcy solowego. Niestety, jego występ, a także dwa inne na Węgrzech i w Austrii, został odwołany z powodu problemów Chrisa ze strunami głosowymi. Lekarze zalecili mu dłuższy odpoczynek, pewnie więc wiedzieli co jest na rzeczy. Jednakże tym samym pozbawiono nas zapewne pierwszorzędnego występu. Kiedy do niego dojdzie i czy w ogóle? Nie wiadomo...
Na pocieszenie pozostawał fakt, że do końca festiwalu pozostał jeszcze jeden wykonawca. Z małym opóźnieniem, około godziny 21:10, zgasły światła i na scenie pojawili się oni (!) w całej swojej okazałości - Maynard James Keenan, Adam Jones, Justin Chancellor i Danny Carey czyli Tool. Rozpoczęli z wykopem i nietypowo bo utworem "Jambi" z najnowszego albumu "10000 Days". Nie zabrakło oczywiście standardów takich jak "Stinfist", "Schizm" (oba zmienione w stosunku do wersji pierwotnych), "Forty Six & 2" czy "Rosetta Stoned". Co ciekawe, zespół pokusił się także o wykonanie dość rzadkiego kawałka z "Undertow", a mianowicie "Flood" (świetne wizualizacje ukazujące powódź). Kwartet wykonał jeszcze "Lateralis" z albumu "Lateralus" i pożegnał się z publicznością kawałkiem "Vicarious" by po godzinie i dwudziestu pięciu minutach... definitywnie zejść ze sceny. Było to dość dużym zaskoczeniem dla wszystkich, tym bardziej że organizator obiecywał, że ze względu na brak Chrisa Cornella, wszystkie zespoły zagrają dłuższe sety. Wszyscy jednak wiedzą, że Tool to zespół, który chodzi własnymi ścieżkami. Tak czy owak, nikt nie powinien mieć powodów do większego niezadowolenia po ich występie. Doskonałe wizualizacje na czterech telebimach, improwizacje pomiędzy utworami i pokazy laserowe - wszystko to w połączeniu z występem dało niesamowity efekt. Zresztą ten kto kiedyś widział panów z Kalifornii w akcji wie o czym mówię.
Metal Hammer Festival 2007 jest już przeszłością. Jak to zwykle w Polsce bywa, nie wszystko poszło po myśli. Jednak nie należy zapominać iż polskie "podwórko" koncertowe wciąż jest niejako poligonem doświadczalnym i zanim dorobimy się festiwalu z prawdziwego zdarzenia przyjdzie nam pewnie jeszcze trochę poczekać. Może jednak warto?