„Ja pierdolę jak zajebiście”. Taka mniej więcej była moja reakcja kiedy dowiedziałem się, że w tym roku, znowu w Spodku, będzie Metalmania. Po dziewięciu latach niebytu miała wrócić ta super impreza i niezależnie od tego kto by miał na niej zagrać, od razu wiedziałem, że pojadę. A plany były wielkie. Nie wiem na ile to były plotki, a na ile prawdziwe zamierzenia, ale w internecie pojawiały się takie nazwy jak King Diamond i Running Wild. No, to by było naprawdę wydarzenie, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Lista zespołów była ujawniana partiami, co jakiś czas, a kiedy wszystko było już jasne, od razu zaczęło się narzekanie. Że nic szczególnego, że słabo, że nie ma wielkich gwiazd. Ja jednak byłem innego zdania.
Z całym szacunkiem dla Samael, który zresztą od zawsze jest jednym z moich absolutnie ulubionych zespołów, rzeczywiście na tej edycji nie było takiego mega headlinera, jak na przykład ostatnio Megadeth, który samym swoim majestatem przyciągnąłby rzesze ludzi. Patrząc jednak na skład, widać było dużo bardzo dobrych i ciekawych, starych i młodych zespołów, które z całą pewnością zagwarantują pełno emocji. I tak też się stało.
Jak już wiedziałem kto, gdzie i kiedy, trzeba było zastanowić się nad transportem. Opcję nocnego autokaru od razu wykluczałem, bo to jest masakra. Wychodzi człowiek rano z tego autokaru zmarnowany i marzy tylko o tym żeby się wykąpać i położyć, a nie żeby iść na koncert. Wypoczęcie i ogólne samopoczucie jest bardzo ważne na takiej imprezie, bo jest długo i ciężko, a przecież chodzi o to, żeby się tymi koncertami cieszyć, a nie się na nich męczyć. Ni stąd ni zowąd spadła na mnie jak dar z piekła możliwość zatrzymania się u ciotki mojej żony, która mieszka w Katowicach, w dodatku całkiem niedaleko Spodka. A żeby było jeszcze lepiej mieszkanie akurat było wolne. Ta widomość bardzo mnie ucieszyła. Zaczęło się idealnie.
Tak więc, razem z kolegą, wyruszyliśmy sobie z Warszawy w piątek wieczorem i po północy zakwaterowaliśmy się w naszym lokalu. Jak pięknie było obudzić się rano na świeżaka i w pełni sił się zbierać na imprezę. Tak więc wypróżnieni (przepraszam, ale to też ważne), wykąpani (przynajmniej ja) i wyspani (zajebiście), sieknęliśmy po dwieście na śniadanie i ruszyliśmy na Spodek.
Miało być dziesięć minut, a szliśmy dobre pół godziny. Chyba jednak nie najkrótszą drogą. Kiedy dochodziliśmy już do celu zastanawiałem się gdzie te hordy pijanych metalowców. Dookoła spacerowali normalni ludzie i jakoś tak nie było widać tej Metalmanii na ulicach. Również pod samym Spodkiem były pustki. Pozytywnie zaskoczyłem się dopiero jak wszedłem około godziny 10:40 i zobaczyłem, że w środku jest już całkiem sporo ludzi.
W programie koncertu na stronie Metal Mind była tylko rozpiska godzinowa uwzględniająca terminy rozpoczęcia występów. Nie było za to wiadomo ile one będą trwały. Dopiero na wejściu dostałem szczegółowe informacje i szybko się zorientowałem, że nic się na siebie nie nakłada. Jak ktoś kończy na jednej scenie, to w tym samym momencie zaczyna się akcja na drugiej. Nie trzeba wybierać, można zobaczyć wszystko. Szesnaście godzin napierdalania non-stop!
To było bardzo miłe zaskoczenie, ale wszystko co najlepsze miało dopiero mnie oświecić. Normalnie patrzę i oczom nie wierzę. Jest piwo! Nie wiem komu to przeszkadzało i kto to wymyślił, ale wychodzenie z obiektu do specjalnego namiotu, żeby się napić browaru, było bardzo uciążliwe. Poza tym sam komfort oglądania koncertu bez piwka jest znacznie obniżony. Generalnie w dużym stopniu zjebana impreza. To, że tym razem jest normalnie, to była świetna wiadomość i jeszcze bardziej poprawiła mój i tak już wyśmienity nastrój. Jeszcze się nie zaczęło, a mi już się bardzo podobało. Na razie jednak nie było mi w głowie piwo, a uraczyłem się herbatką i zjadłem, już normalne, śniadanie. Akurat jak skończyłem to trzeba było ruszać. Zaczynamy.
MENTOR - Już łupią
Jedna, ale za to niezwykle frustrująca wada Metalmanii pozostała jednak po staremu. Mianowicie położenie małej sceny. I nie chodzi o samą lokalizację, bo ta jest akurat bardzo dobra, ale o te cholerne schody. Za czwartym rzędem wyrastają zakręcane schody na wyższy poziom i skutecznie zasłaniają praktycznie wszystko, wszystkim, którzy stoją dalej. Są one, patrząc na scenę, tak bardziej po prawej, a żeby było śmieszniej, to bardziej po lewej jest jeszcze słup. Strasznie to ogranicza liczbę osób mogących aktywnie uczestniczyć w występie oraz widoczność dla wszystkich pozostałych. Nie wiem czy na tak wielkim obiekcie nie można znaleźć lepszego miejsca. Myślę, że pewnie dałoby radę, tylko gdzieś dalej. A jak już nie można, to mogliby tę scenę przynajmniej podnieść, tak, żeby z daleka było cokolwiek widać.
Na razie jednak ten problem nie istniał. Gdy punktualnie o 11:00 na scenę wszedł Mentor, nie było jeszcze tyle ludzi, żeby nie mogli się pomieścić. Ja stanąłem pod samymi barierkami i od początku chłonąłem to wydarzenie. Zaczęli powoli, jakby od niechcenia. Nie było żadnych powitań, nawoływań, wielkiego otwarcia. Po prostu wyszli i zaczęli brzdąkać. Dopiero po instrumentalnym wstępie do zespołu dołączył wokalista. Thrash metal w wykonaniu Mentor ma mocno psychodeliczny wymiar, a ich muzyka jest ciężka i dołująca. Grali jeden numer po drugim, bez żadnych zbędnych pogaduszek. Zagrali bardzo fajnie i było to udane rozpoczęcie, po którym padło tylko „Dzięki Katowice”. Zostawili po sobie dobre wrażenie.
ANIMATIONS – Otwieramy dużą scenę
Jak Mentor skończył to wrota na główną salę były jeszcze zamknięte. Wprawdzie zaraz otworzyli, ale otwarcie bram równo z rozpoczęciem koncertu Animations to jakaś pomyłka. Chłopaki zaczynali grać do pustej hali. Ludzie jednak zaczęli się zbierać, choć biorąc pod uwagę rozmiary Spodka to jednak była garstka. W tym momencie pojawiła się kolejna dobra wiadomość. Piwo nie tylko można sobie kupić i wypić na antresoli, ale można z nim też swobodnie wchodzić na główną halę. No, to już pełen wypas. Szacun.
Na Animations już były wszelkie powitania, nawoływania, ręce w górę, co tak cicho, dajcie głos (?), kupcie płyty, kupcie koszulki. Ja strasznie nie lubię takiego gadania, a jak już słyszę „zróbcie hałas” to jestem załamany i aż rzygać mi się chce. Bo na koncercie to trzeba grać, a nie pierdolić. No, ale zagrali bardzo fajnie. Występ był żywiołowy i chyba głównie się opierał na ich nowej płycie „Without The Sun”. Było żwawo i melodyjnie, a niektórzy już zaczęli przy nim podrygiwać. To była dobra rozgrzewka.
STILLBORN - Powiało szatanem
W samo południe powiało szatanem. Na małą scenę wkroczył Stillborn i od razu łupnął z grubej rury. Szybko też zakotłował się pierwszy młyn i ja również od początku się nie oszczędzałem. Szczególny szacun dla damy w koszulce z czaszką, która rozpierdalała nie gorzej niż niejeden stary wariat. Jak zawsze znakomity występ Stillborn minął mi błyskawicznie i już trzeba było wracać na salę.
TYGERS OF PAN TANG - Przybysze z kosmosu
Muzyką metalową interesuję się ponad dwadzieścia pięć lat. Zawsze kupowałem mnóstwo kaset, a potem płyt, gazet, słuchałem audycji radiowych, byłem na setkach koncertów, ale nigdy nie słyszałem o Tygers Of Pan Tang. A oni istnieją od 1978 roku i nagrali w tym czasie jedenaście płyt. Pochodzą z Anglii i należą do tak zwanej New Wave Of British Heavy Metal. Na Metalmanii wystąpili jako pierwszy zagraniczny gość i myślę, że zostawili po sobie dobre wrażenie. Stylistycznie byli podobni do Saxon i jak stwierdził mój kolega, mogliby grać przed Purplami. Faktycznie ich rockowy występ był najlżejszy tego dnia, ale trochę starego rock and rolla na Metalmanii jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Nie wiem czy jak grają normalnie, na przykład przed tymi Purplami, to mają taki odbiór, ale tu normalnie było pogo i całkiem udana zabawa.
THERMIT – Thrash is alive
Znakomity występ Termit i coraz lepsza zabawa pod sceną. Thrashersi z Poznania zostali bardzo dobrze przyjęci, a zachrypnięte falsety wokalisty wywoływały zasłużone owacje.
SINISTER – Rzeźnia
Ciężki koncert Sinister zebrał już porządną widownię na dużej sali i po raz pierwszy pojawiło się skandowanie nazwy zespołu. Był też kocioł pod sceną. My jednak wybraliśmy miejsce na krzesełkach i oglądaliśmy z góry.
IN TWILIGHT’S EMBRACE – Ściana dźwięku
Na In Twilight’s Embrace zalała mnie ściana dźwięku. Po raz pierwszy poczułem, że jest po prostu za głośno. Już nawet nie chodziło o to, że łeb urywało, tylko wszystko się zlewało w jedną kupę hałasu. Było tak głośno, że aż nic nie było słychać i to niestety zepsuło ten koncert. Na koniec zagrali, znany mi z EPki „Trembling”, cover Armii „Opowieść Zimowa”, ale i to ledwo rozpoznałem. Z ulgą już szedłem na Arcturus.
ARCTURUS – My precious
Uwielbiam Arcturus i bardzo dobrze wspominam ich poprzednią wizytę na Metalmanii w 2005 roku. Tym razem też było super, chociaż niestety mieli nie najlepsze nagłośnienie. Dźwięki nie były tak czyste jak powinny, a właśnie w tej muzyce jest to wyjątkowo potrzebne. Mimo to starałem się chłonąć tę ich sztukę jak mogłem najbardziej. Były stare szlagiery i dwa razy cofnęli się nawet do „Aspera Hiems Symfonia”, na pewno było też piękne „The Chaos Path”, były i nowsze utwory. Mi bardzo się podobało, zauważyłem jednak, że Arcturus nie miał takiego przyjęcia jak chociażby Sinister. Ludzie jakoś tak niemrawo reagują na ten zespół. Pamiętam, że podobne odczucie miałem te dwanaście lat temu. Może to wynika z ich trudnej i wymagającej więcej skupienia sztuki, a może z nietypowej prezencji. Koncert Arcturus jest przepełniony groteską, grany z taką nonszalancją, której wyrazem jest choćby śpiewanie z rękami w kieszeniach.
MORD’A’STIGMATA – Miazga
Na Mord’A’Stigmata to samo – za głośno. Zupełnie bez sensu. W dodatku na tym etapie zaczął mnie dopadać tak zwany kryzys i przyznam, że jakoś rozminąłem się z tym koncertem. Pamiętam tylko, że był to bardzo ciężki i miażdżący set, ale znowu wszystko się zlewało. Strasznie świdrowało mi to w głowie, przygwoździło mnie do podłogi i nie mogłem się doczekać, aż pójdę na salę.
ENTOMBED A.D. – Kto jest kto?
Niby ten podział Entombed nastąpił już dawno, ale do tej pory się w to nie wgłębiałem. L-G Petrov zmontował sobie nową ekipę, nazwał ją Entombed A.D. i stara się kontynuować macierzystą ideę. Tamten Entombed jednak niby też istnieje więc ciężko się w tym wszystkim połapać. Coś jak Kat i Kat i Roman. Entombed A.D. nagrali dwie płyty, których nie znam, ale sądziłem, że będą też grali repertuar Entombed i tak było. Był „Left Hand Path”, były hiciory z „Wolverine Blues”, ja jednak musiałem odpocząć i posiedzieć na górze.
INFERNAL WAR – I znowu szatan
Na Infernal War było już mnóstwo ludzi i straszny tłok. Nie czułem się najlepiej i zupełnie nie miałem siły i ochoty się tam przepychać. Przeszedłem obok tego koncertu, a żałuję, bo czekałem na niego. Stałem daleko i tylko myślałem, żeby znowu usiąść na dużej sali.
VADER – Stary i dobry
Zawsze to miło zobaczyć Vader, choć niestety znowu nagłośnienie szwankowało. Siedziałem na górze i jakoś nie kleiła mi się ta muzyka. A set był przedni. Zaczęło się od „Wings”, potem były dwa nowe kawałki i Peter zapowiedział benefis legendarnego „The Ultimate Incantation”, którego w tym roku ma przypaść dwudziesta piąta rocznica wydania. Po kolei poleciały więc same wielkie szlagiery z tej płyty, a więc: „Dark Age”, „Vicious Circle”, „The Crucified Ones”, „Testimony”, „One Step To Salvation”, „Decapitated Saints” i “Breath Of Centuries”. Prawdziwa, historyczna uczta, dawno nie słyszanych na żywo klasyków. Do tego jeszcze „Sothis”, „Carnal”, „Send Me Back To Hell” i na koniec „Cold Deamons”. Vader jak zwykle pozamiatał, ale ja wciąż byłem trochę z boku.
THAW – I znowu gwóźdź
Na Thaw to, aż bałem się iść, bo wiedziałem, że nie będzie mi tam dobrze. I faktycznie znowu zostałem wgnieciony w podłoże i przytłoczony dźwiękiem. Znowu za głośno, tłok, a na dodatek zza chmur wyszło zachodzące od tej strony słońce i świeciło ostro po oczach. Mogliby zasłonić jakoś chociaż te górne szyby. Stałem daleko, mało widziałem, a zakapturzony Thaw strasznie mnie wymęczył.
SODOM – The Titans
Sam nie wiem jak to jest możliwe i aż wstyd się przyznać, ale ja nigdy nie byłem na Sodom. Dlatego ich występ był dla mnie jednym z ważniejszych tego dnia. A jak Sodom ma pięćdziesiąt minut na festiwalu, to wiadomo, że będą same hity. I faktycznie było „Sodomy And Lust”, „The Saw Is The Law” i “Outbreak Of Evil”. Publika dopisała, był młyn i doskonałe przyjęcie. Tak się jednak złożyło, że akurat wtedy mój kryzys osiągnął swoje apogeum i w trybie awaryjnym musiałem udać się do toalety. Tam nie tylko pożądnie sobie ulżyłem, ale jak wcisnąłem spłuczkę to z rury trysnął na mnie rozpryskowy strumień wody. Nie mogłem tego zahamować, a że się zamknąłem, to zanim się odwróciłem, otworzyłem i stamtąd uciekłem, to z dwóch stron byłem cały mokry. A właśnie leciał „Agent Orange”. Już chyba zawsze ten kawałek będzie mi się z tym kojarzył. Nie muszę dodawać jak się wkurwiłem, ale po takim prysznicu wypiłem herbatę, zjadłem tortillę i nagle poczułem się zajebiście. Jak ręką odjął, normalnie nowy człowiek. Dla mnie impreza zaczęła się od nowa, w ogóle jakby był już nowy dzień. Wróciłem do żywych i końcówkę Sodom spędziłem na płycie bawiąc się przy takich szlagierach jak „Remember The Fallen” i „Bombenhagel”.
Korzystając z przerwy pomiędzy dwoma dniami festiwalu chciałem podzielić się wrażeniami jak tam w ogóle było. Otóż to, co rzuciło mi się w oczy, to, że wszyscy byli starzy. Gdzie nie spojrzeć same zgredy, brzydkie i wydziarane. Wielu z tych ludzi pamięta na pewno Metalmanie lat osiemdziesiątych. Była śpiewana Pogoń Szczecin i na tarasie palarni i w środku, choć to wciąż chyba przez tego samego osobnika. To oczywiście wspaniale, że stara gwardia tak się trzyma i tylu osobom chciało się przyjechać, ale gdzie jest młodzież ja się pytam. Małolatów nie było w ogóle. Żadnych ekip nastolatków, nic takiego. To przykre.
Na takich festiwalach zawsze sobie zwracam uwagę, który zespół ma najwięcej zwolenników, którzy odziali się w jego barwy klubowe. Ogłaszam, że w tej konkurencji wygrał Sodom, a na drugim miejscu Vader.
Ogólnie było spokojnie. Nie zauważyłem żadnych incydentów. Było wiele stanów agonalnych i różnych wykręconych świrusów, ale wszystko przebiegało w przyjaznej atmosferze. Czułem się tam idealnie i cała impreza była bardzo udana.
OBSCURE SPHINX – I znowu miazga
Ludzi mnóstwo i nie miałem weny żeby się przebijać do przodu. Koncert oglądałem z daleka nic nie widząc. Ale sobie słuchałem. To był świetny występ, dobrze przyjęty przez liczną publiczność. I w końcu ciemno na małej scenie. Czysta delikatność niszczona przez miażdżące porywy destrukcyjnego sludge metalu. I wreszcie nie było za głośno. Ja już sam nie wiem na ile te moje wrażenia słuchowe są spowodowane moim aktualnym, własnym stanem, ale tak mi się wydaje, że teraz już było lepiej. Nie uczestniczyłem w tym koncercie tak jakbym chciał, ale o schodach już mówiłem. Mogli podwyższyć tę scenę, też już wspominałem.
W ogóle ta Metalmania była wyjątkowo ciężka i stała pod znakiem szeroko pojętego post black metalu. To już trzeci zespół w tej stylistyce, a miały być jeszcze dwa.
CORONER – The legend
Coroner dla mnie jest zespołem tajemniczym. Niby znam go od zawsze i wiem, że jest to legenda, ale właściwie nigdy nie miałem do czynienia z ich muzyką. Moja znajomość ich twórczości ogranicza się do jednego utworu na jakiejś składance. Byłem więc ciekawy tego występu,. Spędziłem go na górze, ale już oglądając z pełną uwagą. To był doskonały, siermiężny set. Wreszcie z idealnym nagłośnieniem i tak samo dobrą grą świateł.
IMPALED NAZARENE – Dzicz totalna
Na ten występ czekałem z dużym zaciekawieniem. Nigdy nie widziałem na żywo fińskich wypaczeńców z Impaled Nazarene i spodziewałem się, że będzie to oszołamiające pierdolnięcie. Nie tylko zresztą ja miałem takie oczekiwania, bo ludu znowu zebrały się wielkie ilości, a co bardziej napięci i napakowani całymi ekipami, wartko przebijali się pod scenę, aby czynić swoje spustoszenie. Podszedłem ile mogłem bez brutalnego przepychania się, ale znowu byłem daleko i niewiele widziałem. Wyszli i od razu uderzyli z grubej rury. Wyglądali naprawdę dziko z tymi swoimi wymalowanymi łysymi łbami i dziki był ich cały koncert. Bardzo mocny, energiczny i bezlitosny. Nagłośnienie bardzo dobre. Zrobiły się dwa młyny, standardowy przed schodami, ale jeszcze drugi obok i była straszna rozpierducha. Na pewno było „Total War – Winter War” z „Suomi Finland Perkele”, bo to łatwo poznać. Innych tytułów nie przytoczę. Szkoda, że nie dopchałem się bliżej, ale co zrobić. Wielka, wielka szkoda, że ta mała scena jest taka z dupy.
MOONSPELL – Starzy znajomi
Na samej Metalmanii Moonspell widziałem po raz trzeci. Starzy znajomi z Portugalii zawsze są jednak mile widziani i mogą liczyć na ciepłe przyjęcie. W dodatku tym razem set miał być wyjątkowy i opierać się na dwóch pierwszych albumach zespołu. Jak się okazało, rzeczywiście były to tylko dwa pierwsze albumy, z naciskiem na „Irreligious", który został odegrany prawie w całości. W drugiej części było „Wolfheart”, z którego mogliśmy usłyszeć kolejno „Wolfshade”, „Vampiria” i oczywiście, odśpiewany przez cały Spodek, „Alma Mater”. W ogóle Moonspell to była kulminacja festiwalu jeżeli chodzi o aktywność publiczności. Las rąk w górze, wszyscy klaskali, skakali, się bawili. Jak przystało na starego zioma, Fernando miał obcykane takie teksty jak „Ręce w górę”, czy „Dziękuję Katowice”. Udany koncert i udana zabawa.
CETI – Moc wspomnień
CETI to kolejny świetny koncert na tej Metalmanii. Zrobiło się już trochę luźniej, szczególnie pod koniec. Można było podejść bliżej i bardziej wczuć się w koncert. A tu polała się klasyka i stary, dobry heavy metal. Między kawałkami Grzegorz witał w świątyni metalu, dużo wspominał, między innymi pierwszą Metalmanię z 1986 roku, a nawet zaśpiewał nam „Dorosłe Dzieci”. Mało tego, wszyscy śpiewali. Zrobiło się sentymentalnie, a ta piosenka ciągnęła się chyba z dziesięć minut. W ogóle taki sympatyczny akcent i cały koncert do końca bardzo mi się podobał.
SAMAEL – The best
Tak się zaabsorbowałem tym występem CETI, że nawet się nie zorientowałem, że już gra Samael. Ej, nie tak się umawialiśmy. Przecież mam na kartce napisane. Jak wszedłem było „Celebration Of The Fourth”, więc ominęło mnie „Black Trip”. Kurde, szkoda. Podszedłem jak najbliżej sceny i natychmiast zostałem wkręcony w coś czego nie zapomnę do końca życia. To chyba był najlepszy koncert na jakim w ogóle byłem. Wspaniały popis dźwięku, obrazu, światła i ruchu. Każdy podskok, a nawet ruch ręką, wszystko było perfekcyjne poskładane i wyreżyserowane. Krystaliczne, selektywne brzmienie, magia tego współgrającego z muzyką i misternie poskładanego oświetlenia i wkręcających obrazów na wielkich telebimach, no i cały ten kosmiczny anturaż. Vorph jako galaktyczny Shogun, wymalowany na biało-zielono Drop i szalejący za swoim syntezatorowo-perkusyjnym zestawem Xy oraz Makro dali niesamowity popis fantastycznej, wielowymiarowej sztuki. A do tego ten repertuar. Również Samael postanowił powrócić do starych czasów i uraczyć nas tym, czego na ich koncertach nie mogliśmy się doczekać przez długie lata. Większość była z „Ceremony Of Opposites”, jako trzeci „Son Of The Earth”, potem przerwa na „Rebellion” i po kolei „Baphomet’s Throne”, „Flagellation” i „Crown”. Aranżacje tych utworów były niesamowite. Zagrane to było nowocześnie i było w nich ze dwa razy więcej muzyki niż na płytach, a wraz z obrazem i oświetleniem to były tęższe razy trzy. Były też nowe kawałki, blok z „Blood Ritual”, blok z „Passage” i zapowiedziany, że po raz pierwszy od dwudziestu lat na żywo „Worship Him”. Oczywiście nie zabrakło „Into The Pentagram”. To była bajka, po prostu poezja, coś wspaniałego.
Jedyne czego mi zabrakło to większej aktywności widowni. Nie wiem czy to było spowodowane zmęczeniem, czy wszystkich tak zamurowało. Numery się kończyły, a tu cisza. Vorph coś zapowiada i nic. Ktoś tam coś krzyknie i to wszystko. Pogosa też nie było, ale może dlatego, że tam trzeba było patrzeć, podziwiać, chłonąć to wszystko. Ja oniemiałem, stałem jak słup i się bujałem. Widocznie inni też tak mieli. Przyznam szczerze, że nie spodziewałem się aż takiego rozmachu i takiej jakości. Naprawdę chylę czoła i kłaniam się do ziemi. To był wielki spektakl godny gwiazdy wielkiego festiwalu.
ENTROPIA – Jedziemy dalej
Jeszcze jedną nowością na Metalmanii i kolejnym plusem dla organizatorów było to, że główne danie to nie był koniec festiwalu, a dla chętnych zostawał jeszcze smakowity afterek. Dużo ludzi zaczęło wychodzić, ale dużo zostało. W ten sposób rozładowuje się tłok do wyjścia i kolejki do szatni. Oczywiście my nie byliśmy z takich, co by wychodzili z koncertu po czternastu godzinach i bezpośrednio po Samael, ostatni już raz tego dnia, udałem się na małą scenę, gdzie grała już Entropia.
No, tak to można oglądać koncert. Wreszcie swobodnie, można było podejść, zobaczyć, głośniki nie urywają głowy, słońce po oczach nie świeci. Czułem się bardzo dobrze i w ogóle nie chciałoby mi się jeszcze wychodzić.
Pierwsze co rzucało się w oczy to jakie to były chłopaczki. Z grzywkami i w t-shirtach. Jakże oni licho wyglądali przy tych wszystkich szatanach i dinozaurach, którzy tutaj byli wcześniej. Ale zagrali zajebiście. Że potrafią to ja wiedziałem, bo przysłali mi do recenzji swoją płytę „Ufonaut”. Katastroficzny i depresyjny post black metal znowu poszargał moją skołataną świadomość. Szkoda, że tak mało osób zdecydowało się to zobaczyć.
FURIA – Martwy koniec
Godzina 1:30, jest cisza. Dokuczliwa i świdrująca w uszach. Nie ma gwaru, śmiechów, krzyków. Wszyscy siedzą zamuleni i nic nie mówią. Pośród stosów plastikowych kubków snują się żywe trupy. Twarze czerwone, wzrok błędny, włosy posklejane. Wszędzie pokotem leżą zwłoki. Pokurczone na krzesełkach, poskulane pod ścianami, ale też padnięte na środku, na podłodze. Niektórzy naprawdę wyglądali jakby nie żyli. A pod scena grupka najwytrwalszych. Tu już nie było przypadku, nikt na nikogo innego nie czekał. Ci co zostali, zostali na Furię.
A żeby było śmieszniej, na Furię musieliśmy trochę poczekać. Dłużyło się i dłużyło. W końcu zgasły światła, wyszedł zapowiadacz i… powiedział, że są problemy techniczne. W końcu jednak wyszli. Od słowa „Dobranoc” zaczął się ostatni akcent imprezy. Jeżeli Entropia była depresyjna to to już był totalny zgon. Drętwość i martwota ogarnęła wyniszczone umysły. Surowy black metal z tymi katastroficznymi zwolnieniami zaczarował tych, którzy wytrwali. Pod koniec ludzi było mniej więcej tyle co na Animations. A mi znowu bardzo się podobało. To był idealny koniec. To była śmierć.
W połowie koncertu przytrafił mi się jednak jeden problem, bo mój towarzysz stał się bardzo upierdliwy i zaczął jęczeć, żebyśmy już szli. Normalnie przyczepił się taki natręt i zaczął truć nad uchem. W ogóle nie wiem co się tak uparł. Koncert był fajny, lokum nieopodal, a pociąg dopiero o 11:35. Poza tym nie po to tu kwitłem od szesnastu godzin, żeby teraz wychodzić na dwadzieścia minut przed końcem koncertu. Byłem od samego początku i dotrwałem do samego końca. O 2:25, słowami „Dzięki, że zostaliście”, Nihil zamknął Metalmanię 2017.
Niektórzy mają boże narodzenie, boże ciało i inne dziwne takie. Jak to dobrze, że my znowu mamy swoją Metalmanię. To była piękna sobota w Katowicach, a na usta ciśnie mi się tylko jedno słowo: Dziękuję! I już nie mogę się doczekać co będzie za rok.
lord_setherial : Dużo na siłę, zdecydowanie za dużo.
rob1708 : O koncercie festiwalu już pisałem SODOM co do innych kapel , Sin...
DEMONEMOON : Waldek S! ;)