Na ten koncert wiedziałem, że pojadę w chwili, kiedy się o nim dowiedziałem. Jeżeli chodzi o Alice In Chains, to najbardziej czekałem na widok Jerrego Cantrella na scenie i nawet nowy wokalista zastępujący zmarłego L. Stanleya (William Duvall) nie był źródłem takiej ciekawości jak Jerry. Dwaj następni muzycy zespołu to członkowie starego składu (obok J. Cantrella i W. Duvalla - Mike Inez(gitara basowa) i Sean Kinney (perkusja) ).
Pozostałe dwie kapele to Stone Sour i Bloodsimple. Pierwszy z zespołów w składzie: Corey Taylor (wokal), James Root (gitara elektryczna), Josh Rand (gitara elektryczna), Shawn Economaki (gitara basowa), Joel Ekman (perkusja) interesował mnie dosyć znacznie z uwagi na ich, bardzo dobrą według mnie, płytę, którą miałem zaszczyt usłyszeć, jak i na osobę C. Taylora, który znany jest szerzej jako wokalista SlipKnoT. Trzeci z zespołów - Bloodsimple był dla mnie całkowitą niewiadomą, jednak nazwa kojarzyła mi się z klimatami podobnymi do Stone Sour.
Pierwszym wrażeniem po dotarciu pod gmach Spodka było zdziwienie, które świetnie oddały jakże banalne ale sugestywne słowa: "O kurwa, ale mało ludzi". Trochę siedzących na okolicznych murkach, trochę opierających się o nie... no i tyle. Otwarcie bram Spodka nastąpiło, zgodnie z planem, o godzinie 18. Jakieś 5 minut potem byliśmy już pod sceną czekając na pierwszą kapelę. Długo nie czekaliśmy, bo Bloodsimple wyszedł ok. 18:20 i od razu zaczęli z mocnym, ciężkim i naprawdę chwytliwym riffem. Moje wcześniejsze oczekiwania co do brzmienia zespołu całkowicie się pokryły - typowe metal-core'owe granie… no może z trochę bardziej wyeksponowaną sekcją rytmiczną. Wokalista typowo darł się do mikrofonu (co całkiem nieźle mu wychodziło) ale osobą zwracającą największą uwagę był niesamowicie prezentujący się basista grupy: nietypowe eksponowanie i wymachiwanie gitarą basową oraz bardzo długie, nieregularne dredy, którymi także efektownie wymachiwał - to naprawdę robiło wrażenie. Zespół dając z siebie wszystko i nie zrażając się stosunkowo małą grupą ludzi pod sceną próbował wykonać sumiennie swoje zadanie, czyli rozgrzać publiczność przed następnymi kapelami. Co do ogólnego wrażenia to podobał mi się ich występ. Był to po prostu kawał dobrego, agresywnego metal-core'u. Pozostałe dwie kapele to Stone Sour i Bloodsimple. Pierwszy z zespołów w składzie: Corey Taylor (wokal), James Root (gitara elektryczna), Josh Rand (gitara elektryczna), Shawn Economaki (gitara basowa), Joel Ekman (perkusja) interesował mnie dosyć znacznie z uwagi na ich, bardzo dobrą według mnie, płytę, którą miałem zaszczyt usłyszeć, jak i na osobę C. Taylora, który znany jest szerzej jako wokalista SlipKnoT. Trzeci z zespołów - Bloodsimple był dla mnie całkowitą niewiadomą, jednak nazwa kojarzyła mi się z klimatami podobnymi do Stone Sour.
Muzycy Stone Sour wyszli na scenę jakieś 20 minut po zakończeniu występu Bloodsimple. Ludzi było już nieco więcej, bo i zespół był zdecydowanie lepiej znany dla polskiej publiczności. Widok Corey'a Taylora lekko mnie zaskoczył (czarna, zmarnowana marynarka, jasno-szara koszulka, wytarte jeansy i rozwiane blond włosy), ale po usłyszeniu pierwszych dźwięków wydobywających się z jego gardła nie miałem wątpliwości, że to właśnie ten koleś. Zaczęli mocno i tak też zakończyli. W ich secie znalazły się cztery utwory mające znaleźć się na ich nowym wydawnictwie, w tym dwa znane publiczności dzięki Internetowi ("30/30/150" oraz "Reborn"). Niesamowicie wyszedł najspokojniejszy kawałek w ich karierze, czyli "Bother". Samotnie grany i śpiewany przez frontmana grupy wywarł na mnie bardzo duże wrażenie. Na koniec zagrali chyba najbardziej charakterystyczny utwór dla Stone Sour - "Get Inside", który wyzwolił w publiczności największe ilości energii. Przez cały występ Corey był bardzo aktywny i miał naprawdę świetny kontakt z publicznością. Po prostu czuło się (i słyszało), że traktuje publikę jak swoich dobrych znajomych. Panowie ze Stone Sour zeszli ze sceny i już za kilka minut tłum pod sceną znacznie się zagęścił.
Po ok. 20 minutach wszystkie światła zgasły a panowie Kinney, Inez, Cantrell i Duvall weszli na scenę i od razu wyjechali jednym z alice'owych "walców" czyli "Sludge Factory". Pierwszych dźwięków wydanych z gardła nowego wokalisty nie było słychać ze względu na problemy techniczne, ale już po chwili wszystko brzmiało tak jak powinno. Kiedy usłyszałem Duvall'a w tym kawałku pomyślałem: "No to koleś da radę. Nie ma się o co martwić"… i nie pomyliłem się. Co prawda widok czarnoskórego wokalisty z małym afro na głowie w AiC musiał lekko wstrząsnąć, ale głos miał na tyle podobny do Lane'a, że jego wygląd stracił jakiekolwiek znaczenie. Podobało mi się też, że nie próbował naśladować Stanleya. Jego ruchy były "nieco nie grunge'owe" ale jak już wspomniałem głosem nadrabiał wszystko. Po "Sludge Factory" zagrali bardziej żywiołowy (jak na AiC) "Dam River", podczas którego publika wykazała bardzo dużą aktywność i ponad głowami zaczęli pływać pierwsi ludzie (przez cały koncert zresztą latali jak oszalali)… w tym momencie zauważyłem porozumiewawczy uśmiech Jerrego do Duvalla i Ineza - zdecydowanie podobała mu się polska publiczność. Następnie poleciał "Rain When I Die", "It Ain’t Like That", chwytliwy "Godsmack", "Junkhead", świetny "Down In A Hole", "We Die Young", miażdżący "Them Bones" i "wyczekiwany Rooster". W którejś z przerw między utworami Jerry rzucił krótki tekst, w którym wyraził swoje zadowolenie z faktu przybycia Alice In Chains do Polski po raz pierwszy, a Duvall wypowiedział polskie: "dżiekuje". Po wymienionej serii Panowie zeszli ze sceny. Wszyscy czekali na zapowiedzianą "niespodziankę", którą najpewniej miało być pojawienie się na scenie gitarzysty Guns'n'Rosses - Duffa McKagana. Jednak po kilku minutach skandowania "Alice… Alice…" żaden niespodziewany gość się nie pojawił… pojawił się za to niespodziewany utwór. William Duvall chwycił gitarę akustyczną (w poprzednich kilku utworach także wspomagał Cantrella na drugiej gitarze) i rozpoczął się "Nutshell". Świetne wykonanie z dosyć długą i chyba w dużym stopniu improwizowaną solówką Jerrego na końcu. Następnymi utworami były "Would?", "Man In The Box"… i koniec. Kinney zaczął rzucać pałeczkami, chwilę potem Cantrell i Inez kostkami po czym znikli ze sceny i światła się zapaliły. Niektórzy stali nie bardzo wiedząc o co chodzi.
Spojrzałem na zegarek… 22:16 ("no rzeczywiście wcześnie") a potem na ludzi wychodzących z sali Spodka - jednak takiej tragedii frekwencyjnej to nie było (media podają, że fanów było około 2,5 tys.). Cały ich gig trwał 1:10 co nie było tym, czego się spodziewała większość zgromadzonej publiki. Jeżeli jednak ktoś interesował się poprzednimi ich występami, to ten w Spodku wcale nie wypadł tak blado. Podczas tej trasy więcej kawałków zagrali jedynie w Seattle, Bostonie i Bilboa. Większość europejskich gigów jak do tej pory była minimalnie krótsza. Do tego dochodzi fakt pojawienia się "Nutshell", który zagrali po raz pierwszy na tej trasie koncertowej, (!!!) oraz "Godsmack" zagrany jedynie na pierwszym koncercie w Seattle (wygląda na to, że to były te niespodzianki).Do mnie świadomość tego, że byłem na koncercie Alice In Chains i widziałem tych kolesi na żywo dotarła dopiero wieczorem następnego dnia. Setlista była wręcz idealna - zagrali wszystko to co chciałem usłyszeć na ich koncercie. Lepszego zestawu utworów nie mogę sobie wyobrazić. 8 kawałków z "Dirt", 3 z "Facelift", 1 z "Alice In Chains" + "Nutshell" - co za genialne proporcje. Jak dla mnie będzie to koncert, który będę pamiętał do końca życia...
horseman : Jeżeli chodzi o nowego wokaliste to wcale nie spodziewałem się, że t...
minawi : Zet - chyba Layne`a a nie Lance`a :P PAtrz, co piszesz :evil: :evil: :evil:
zet : Kur.... a mnie tam nie było :!: :!: :!: :evil: :evil: :evil: :!: :!: :!: Żałuję ba...