Na Prąd zwróciłem uwagę kilka miesięcy temu, powierzchownie zapoznając się z jego nagraniami. Gdy przed paroma tygodniami wróciłem do nich, by się w nie wgłębić, wciągnęły mnie na dobre. Uznałem grupę za naprawdę obiecującą, może nawet jedną z najlepszych młodych kapel na lokalnej scenie. Gdy się dowiedziałem, że wkrótce nadarzy się okazja, bym mógł zobaczyć ją na żywo, nie wahałem się. Na koncert czekałem przepełniony entuzjazmem, pewny, że grupa mnie nie zawiedzie i jedyne złe, co może się wydarzyć, to słabe supporty, których jednak wcześniej nie znałem, więc po cichu liczyłem na to, że może i one mnie pozytywnie zaskoczą.
Gabriel W. z jednoosobowym projektem Virgo Mortis rozpoczął koncert prawie punktualnie. Ubrany w czarną marynarkę jeleniogórzanin wyposażony był w gitarę, laptop i niewielką konsolę, przede wszystkim zwracał zaś uwagę wymalowaną na twarzy poziomą, grubą, czarną krechą, z którą wyglądał jak w przepasce na oczy, w stylu Zorro, ale w klimacie raczej gotyckim. Początkowo na ten makijaż założone miał jeszcze okulary, ale po paru minutach spoczęły one na stoliku. Tymczasem i później rozczarowywało nieco, że większość podkładów - perkusja, część gitar i dodatkowe wokale - leciała z playbacku. Muzyka odtwarzana z komputera nie do końca pasowała do dźwięków instrumentu, na którym Gabriel grał na żywo. Sytuacja się poprawiła, gdy zamiast gitary prowadzącej zajął się wokalem. Jego czysty śpiew brzmiał nawet tak dobrze, że w końcu zacząłem się zastanawiać, czy na pewno ma włączony mikrofon - bo może jednak i to leci z playbacku. Zrobiło się całkiem nastrojowo i trudno było się do czegoś jeszcze przyczepić. Mimo to nadal się zastanawiałem, czy nie byłoby lepiej, gdyby Gabrielowi zamiast elektroniki towarzyszył żywy muzyk albo dwaj. O tym przestałem jednak myśleć, gdy w trzecim utworze weszły taneczne bity. Łącznie przez pół godziny Virgo Mortis wykonało cztery, może pięć utworów, z czego ostatni, jak zgaduję, nosił tytuł "Postmortem". Muzyka momentami stawała się mroczna, nigdy szybka. Występ zaś wypadł na pewno interesująco, chociaż niezbyt porywająco.
Po zaledwie dziesięciominutowej przerwie włączono intro z playbacku - odgłosy w stylu science fiction. Przy nich na scenę wszedł i powoli się przygotowywał tercet w czerwonych kombinezonach z identycznymi emblematami jak na zestawie perkusyjnym. "Załoga orbitalnej śmieciarki", jak nazywają siebie członkowie Nanomach, rozpoczęła ostro - przynajmniej od strony muzycznej. Szybko zaprezentowała styl, który wypełnił prawie czterdziestominutowy występ niemal w całości: skrzyżowanie industrialnego metalu spod znaku Fear Factory z "maszynowymi" wokalami Kraftwerk. Niestety ten typ śpiewu w wykonaniu basisty Garcara już w pierwszym utworze okazał się zdecydowanie najsłabszym elementem układanki. Melodyjny prawie jak deklamacja i głośny jak nucenie mało pasował do "mocnego uderzenia" produkowanego przez instrumenty, odbierał tylko energię. Później było już lepiej, na przykład w bodajże drugim w secie "0110010111" te "komunikaty robota" dobrze współgrały z gitarą Zabora i perkusją Marioha. Niemniej dokooptowanie do składu np. śpiewającego klawiszowca lub grającej na syntezatorze wokalistki nie zaszkodziłoby. Drugi gardłowy mógłby przejąć niektóre partie głównego, a część mogliby śpiewać razem, każdy po swojemu, uzupełniając się nawzajem. Nawet bardziej pasowałaby mi tu kobieta, która łagodnym, czystym śpiewem kontrastowałaby z całą resztą. Na koncertach wyobrażałbym ją sobie przy tym nie w kombinezonie, ale na przykład całą w bieli - również dla odróżnienia. Koncept zespołu też nie jest jednak zły, a jego występ został odebrany entuzjastycznie. Myślę, że warto śledzić jego dalsze losy, bo może się rozwinąć w dobrym kierunku. Jako że nie udało mi się poznać jego dokładnej historii, w szczególności nie wiem nic o czasach przed jego powstaniem, ciekawostką pozostaje jeszcze dla mnie fakt, że wrocławski zespół jest o wiele młodszy, niż można by przypuszczać, patrząc na twarze członków, albo odwrotnie - muzycy wyglądają znacznie starzej, niż wnioskowałem z notki o grupie i z jej dorobku dostępnego w internecie. Czyżby utajeni weterani?
Przerwa po występie Nanomach trwała już dłużej - odrobinę ponad dwadzieścia minut. W tym czasie trochę mocniej przemeblowano scenę i ustawiono nagłośnienie. Tuż przed rozpoczęciem występu jeden z gitarzystów, ten na oko więcej ważący, na ochotnika zgłosił się na konferansjera. Zaraz potem wytłumaczył publiczności, że wokalista Marcin Gałkowski zachorował, więc zespół wyjątkowo zagra swoje utwory w wersjach instrumentalnych. Poczułem się trochę oszukany, bo nie widziałem wcześniej, żeby to gdziekolwiek ogłoszono. Nagle się dowiedziałem, że mój pierwszy kontakt z grupą na żywo nie będzie właściwym doświadczeniem jej możliwości, zapoznaniem się z jej pełnym obliczem. Odrobinę się bałem, że zespół wypadnie przez to ubogo. Już w zwrotkach początkowego "Wstrząsu" miło mi się jednak obserwowało i słuchało gitarowego dialogu między Rafałem Bielskim a Wojtkiem Szelwickim. Moja wiara, że ten brak kadrowy da się przeżyć, szybko rosła. Co do muzyki, gdybym nie wiedział, można by mi wmówić, że kapela wokalisty nigdy nie miała - tak składnie brzmiała. Od strony wizualnej natomiast grupa szczególnie uwodziła kołysaniem się, dreptaniem, a w przypadku pogrążającego się we własnym, klimatycznym hałasie gitarzysty cięższego nieraz niemal wierzganiem. Żaden z trzech szarpidrutów nie był w stanie ustać choćby przez chwilę bez ruchu.
Drugi utwór zapowiedziany został jako "Pakiet". Tytuł ten był mi obcy, a dźwięki jakby znajome, ale postanowiłem nie zgłębiać tematu. Dopiero trzecia kompozycja była dla moich uszu bezsprzeczną nowością. Po niej usłyszeliśmy "Elektro", a następnie "Nagrobki" inspirowane twórczością grupy o takiej właśnie nazwie - chociaż podczas tego kawałka znowu miałem wrażenie, że zetknąłem się już z nim na którejś z dwóch dotychczasowych pozycji w dyskografii grupy. Po "Felku" zespół wykonał "Sojuz", w którego pierwszej części basista Tomek Krymski grał na swoim pięciostrunowym instrumencie, trzymając obie ręce na gryfie. Kolejny kawałek muzycy zapowiedzieli jako najdłuższy w ich repertuarze. Również ten utwór, już jako trzeci, brzmiał mi, jakbym go gdzieś wcześniej słyszał, jednak nie mogłem otaczających mnie dźwięków dopasować do żadnej znanej mi kompozycji. Czyżby poszczególne kawałki kapeli tak mało się między sobą różniły? Nie zależało mi na odpowiedzi. Po co szukać dziury w całym? W secie tymczasem została już tylko jedna pozycja - "Podwójna", w trakcie której od początku do końca znowu obserwować mogliśmy oburęczny tapping basisty. W tym utworze wyjątkowo brakowało mi jednak wokalu. Ogólnie, m.in. wskutek wykonań instrumentalnych, nie odczuwałem w muzyce wpływów zimnej fali. Momentami bliżej jej było do space rocka.
Gitarzysta jako konferansjer radził sobie nieźle. Potrafił rzucić nawet żartem. Mimo to od utworu, przed którym musiał przestroić swój instrument, dzielił się obowiązkiem gadania do widzów z basistą, który wyglądał pociesznie, gdy bez okularów sprawdzał kolejne pozycje na setliście, jednak był w kontaktach z publicznością po prostu gorszy od kolegi. Jako że była to jedyna i naprawdę nieznaczna, niewpływająca na odbiór całości wada siedemdziesięciominutowego występu, muzycy mogą uspokoić wokalistę, że - wbrew obawom wyrażonym na wstępie przez gitarzystę - nie było chujowo. Instrumentalny Prąd pokazał niezły poziom i zadowolił publiczność. Mimo to następnym razem proszę o zaprezentowanie się w pełnym składzie.
Zobaczyłem trzy dolnośląskie kapele różniące się między sobą znacznie bardziej, niż się spodziewałem. Najpierw zaprezentował się dobry gitarzysta i wokalista, którego trudno mi przypisać do jednego, konkretnego stylu, ale wypadł nastrojowo. Po nim z głośników poleciał industrialny metal z wartymi rozwinięcia tendencjami "matematycznymi" - bo dla urozmaicenia można przenieść część ciężaru odhumanizowania z wokalu na metrum. Na koniec usłyszeliśmy godny polecenia instrumentalny stoner rock z naleciałościami post-rockowymi. Całość została sprawnie zorganizowana i była na tyle przyjemna, że zupełnie nie zwracałem uwagi na upływ czasu, a to przecież dobrze świadczy o koncercie. Oby przy następnym spotkaniu było co najmniej równie dobrze.