Paradise Lost był wielkim zespołem już przed „Icon”. „Shades Of God” to była płyta, która o kilka długości wyprzedziła wszystko co do tej pory wyszło w bardziej klimatycznej odmianie metalu. „Icon” idzie jeszcze dalej. Kompozycje są jeszcze bardziej rockowe, wokale czyste, a cały album wyniósł zespół na jeszcze wyższe pokłady doskonałości. Znowu niesamowity rozwój, znowu kolosalna zmiana klimatu i znowu dzieło wybitne, będące prekursorem swoich wartości i wzorem dla następnych pokoleń, a najbardziej zaskakujące jest to, że te wszystkie wielkie płyty wychodziły raptem rok po roku.
Powiedziałbym, że podstawową cechą tego albumu jest to, że jest bardzo przebojowy. Mamy tu mnóstwo rock and rolla w bardzo oryginalnym wydaniu. Paradise Lost nie poszedł ani w stronę złowrogich i wolnych kompozycji, ani w kierunku delikatnych, akustycznych brzmień, ale mimo to w stu procentach zachował ten swój specyficzny gotycki klimat. To jest muzyka bardzo gitarowa i przewodzą jej melodyjne riffy, ale mamy także trochę klawiszowych motywów autorstwa Andrewa Holdswortha, a także różne efekty, jak świetne i idealnie wkomponowane w utwór odgłosy jakby jakiegoś stadionowego tłumu w „Colossal Rains”. Jest też trochę takich spokojniejszych, klimatycznych fragmentów, jak na przykład dwie ostatnie pozycje, ale równoważą się z naprawdę mocnymi uderzeniami. Wystarczy sprawdzić w jaki sposób kończą się „Dying Freedom” i „Widow”. Tu naprawdę jest moc. To wszystko powoduje, że płyta jest zróżnicowana i ciekawa, trzyma w napięciu do końca.
Jak już wspomniałem na wstępie dużej zmianie uległy wokale. Choć potrafią jeszcze zachrypieć, jak pod koniec wspomnianego „Widow”, to są to momenty sporadyczne, a przez cały czas mamy do czynienia z czystym śpiewem. No cóż, okazało się, że Nick Holmes jest świetnym śpiewakiem i to, co wyprawia na tej płycie jest jej ogromną wartością. Właściwie każdy numer ma swoje charakterystyczne i melodyjne refreny bądź inne fragmenty wokalne. Dlatego to wszystko jest właśnie takie urzekające. Kunsztowna kompozycja chwytliwych riffów i melodyjnych linii wokalnych tworzy ponadczasowe połączenie.
Sztandarowe hity koncertowe z tej płyty to dwa pierwsze „Embers Fire” i „Remembrance”, a także dziesiąty „True Belief”, ale jak bym zaczął wymieniać wszystkie kawałki, które są zajebiste, to bym musiał napisać chyba o wszystkich, bo „Icon” to po prostu ikona, pełen klasyk, który jest doskonały w całości. Przedostatni utwór „Christendom” zawiera damskie, gotyckie wokale i początkowo jest to taka lżejsza piosenka, choć później się rozkręca i wchodzą też krzyczące chóry, natomiast w ostatnim krótkim, instrumentalnym i właściwie spełniającym rolę outra „Deus Misereatur” jest wspaniałe pianino na tle gitar i naprawdę szkoda, że ten utwór nie jest dłuższy i bardziej rozbudowany. Nie ma jednak co narzekać, bo Paradise Lost serwuje nam, aż trzynaście dań dających w sumie pięćdziesiąt minut niezapomnianej, cudownej muzyki.
Tracklista:
01. Embers Fire
02. Remembrance
03. Forging Sympathy
04. Joy of Emptiness
05. Dying Freedom
06. Widow
07. Colossal Rains
08. Weeping Words
09. Poison
10. True Belief
11. Shallow Seasons
12. Christendom
13. Deus Misereatur
Wydawca: Music for Nations (1993)
Ocena szkolna: 6
WUJAS : Też byłem na Paradise Lost w 1995 i też to bardzo dobrze wspominam....
oki : Icon > Shades Of God >>>>>>>>> Draconian Times. nadal nie wiem, co ludzie s...
Harlequin : Icon > Shades Of God >>>>>>>>> Draconian Times. nadal nie wiem, co ludzie s...