18 stycznia w gdyńskim Uchu miał miejsce koncert japońskiej grupy OZ. Każdego, komu nasunęło się w tej chwili skojarzenie z nieprzebranymi masami zespołów składających się z androgenicznych Azjatów, którzy powiewają na scenie czarnymi falbanami, we włosy mają wpięte kokardy, twarze skrywają pod gotyckim makijażem i są słuchani przez rzesze rozkochanych w Pokemonach dziewczynek informuję, że mniej więcej trafił, ale i tak zachęcam do przeczytania reszty.
J-rock to muzyka słuchana w Polsce przez wąskie grono odbiorców i odnoszę wrażenie, głównie do któregoś tam -nastego roku życia. Visual kei nie ma zresztą szans przyjąć się u nas szerzej z powodu sztywniejszych niż w Azji ram ograniczających europejską mentalność w kwestii płci i płciowości oraz większą skłonność Europejczyków do nazywania tego czy tamtego "pedalskim" i "gejowskim", łącznie z zespołami w stylu OZ, gdzie bardzo ciężko jest z całą pewnością stwierdzić, czy odziany w lateksową marynarkę basista to przypadkiem nie basistka, a okutana od stóp do głów w pajęczynopodobną koronkę wokalistka to przypadkiem nie wokalista. Jest to do pewnego stopnia zrozumiałe, ale każdy, kto skreśli tę muzykę z powodu wymienionych wyżej kulturowych ram (twierdząc jednocześnie, że „sex, drugs & rock n' roll!”), bardzo wiele w moim mniemaniu traci, bo mnie koncert OZ zwyczajnie i po prostu rozwalił na łopatki. Zanim gwiazda wieczoru zainstalowała się na scenie, miał miejsce występ przedstawiciela mikroskopijnej, jak sądzę, sceny visual kei w Polsce. Kapela nazywa się ShiroRoom. Panowie zaprezentowali się nie najgorzej, ale i nie najlepiej. Charakterystyczne dla gatunku mieszanie growlingu z czystymi wokalami i falsetem potrafiło mile zaskoczyć, zwłaszcza całkiem przekonujący growl, natomiast wysokie tony momentami brzmiały śmiesznie. Muzycznie rockowo, szybkie i średnie tempa, przywodzące na myśl gigantów z X-Japan, ciężkie, nawet chwytliwe riffy plus, rzecz jasna, cały visual kei'owy sztafaż, a więc rozczochrane grzywy, gotycki ubiór i charakterystyczne ruchy sceniczne (np. wykręcanie żarówek czy dojenie krowy, komuś się to może podoba, ja nie wiem, nie znam, nie chcę mieć w domu).
O ile sama muzyka wymaga może kilku szlifów, o tyle trzeba chłopakom oddać, że wkładają w nią całe serce i latają po scenie jak kamikaze nad Pearl Harbor. Wokalista skakał, biegał, gadał, jak mógł nawiązywał kontakt z publiką, którą udało się na dwa-trzy ostatnie numery całkiem-całkiem rozruszać. Gitarzyści ruszali się do muzyki na tyle, na ile pozwalały im kable, ale widać było, że jakby mogli, to rozwaliliby miejsce na kawałki.
Bardzo fajnie ogląda się taki gig, niezależnie od preferencji muzycznych, bo każdy zespół, nawet najbardziej nieporadny, który gra z takim jajem, jak ShiroRoom, automatycznie zyskuje mój szacunek. Chłopaki zgrabnie odegrali swoje numery, po czym wśród owacji, pisków i wrzasków zeszli ze sceny jako zwycięzcy. Z polskich młodszych zespołów bardziej pod względem zachowania na scenie (jak również poza nią) zaskoczył mnie in plus bardziej tylko warszawski Checkpoint, choć muzycznie to zupełnie inna bajka.
W tym momencie techniczni rozpoczęli przygotowania do koncertu gwiazdy wieczoru, a tym czasem na scenę wyszedł człowiek, który poprosił po angielsku o nierobienie zdjęć i niekręcenie filmików, ponieważ zespół sobie tego nie życzy. Nie do końca rozumiem ten dziwny zwyczaj, że nie wolno fotografować kapel z Japonii, na mój rozum dla kapeli każda forma promocji jest dobra, choć może faktycznie jest jakiś sens w próbach zahamowania potoku gównianej jakości filmików z koncertów, które w niemożebnej liczbie pojawiają się codziennie na YouTube. Nie spodziewałem się jednak, że strona japońska tak poważnie podejdzie do zakazu, bo zaraz na początku koncertu z pierwszych rzędów wychynęły do góry szczupłe rączki jakiejś fanki, które dzierżyły włączony aparat i już miały zrobić zdjęcie, gdy nagle z mroku wyskoczył okutany w arafatkę japoński ninja, który jednym zwiewnym ruchem pozbawił dziewczynę urządzenia i zniknął. Całość trwała dosłownie moment. Brawa za konsekwencję, sayonara.
Koncert rozpoczął się przygaszeniem świateł i uroczystym wejściem kolejno na scenę członków zespołu. Trzeba przyznać, że image mają dopracowany do perfekcji. Stroje nie budziły skojarzeń z ubogimi, nowojorskimi drag queens oddającymi się klientom za garść dolarów, a stanowiły raczej ciekawe dopełnienie ogólnego konceptu zespołu. Całość wyglądała całkiem mrocznie, gotycko, można by rzec, gdyby nie pewna intrygująca obcość OZ w porównaniu z klimatem na przykład Closterkellera czy innego Moonlight.
Wśród owacji pojawił się na scenie charyzmatyczny wokalista Natsuki, i tak jak wszedł, tak publika uwielbiała go do samego końca. Za nim zblazowany pałker, który szybkim solo, które brzmiało jak soczyste „kurwa mać!”, zapowiedział nadchodzące szaleństwo. Potem na scenie zainstalowali się gitarzyści, a z głośników poleciało klimatyczne intro kontrapunktowane przez członków zespołu i zebraną pod sceną publikę zapalaniem i gaszeniem wzniesionych w powietrze zapalniczek. Może i brzmi to trywialnie, jak się o tym czyta, ale na koncercie, w półmroku, wyglądało to zajebiście i momentalnie łączyło zespół z widownią w jedną społeczność, nawet jeśli tylko na czas koncertu.
Nie dysponuję niestety setlistą, a tragiczny english Natsukiego nie pomógł laikowi w ustaleniu, co za kawałek teraz poleci, ale ze swojej strony mogę powiedzieć, że cokolwiek leciało, było zajebiste i emanowało zwierzęcą wręcz, atawistyczną energią, którą musieli niegdyś czuć samuraje, gdy wrazili przeciwnikowi katanę prosto w przesączone sake trzewia.
Nie wiem, czy nie dałem się przypadkiem ponieść specyficznej atmosferze gigu, ale mogę przysiąc, że dosłownie każdy jeden numer wbijał w ziemię. Chłopaki zaprezentowali niby prosty i toporny j-rock, ale okrasili go tak fajowymi przejściami i nietypowym riffingiem, że muzyka po prostu omijała uszy i trafiała prosto do serca. Kapela ma stosunkowo młody staż, ale słychać było pełen profesjonalizm zarówno z muzyce, jak i wizerunku scenicznym. Numer po numerze wprawiali kilkudziesięcioosobową publikę w czysty rockowy berserk, riffy rżnęły powietrze jak żyletki, a skoordynowane pogowanie muzyków, charakterystyczne dla japońskich kapel plucie wodą i cała masa zajebistych ruchów i gestów powodowało, że scena dosłownie eksplodowała za każdym uderzeniem w talerz czy strunę.
Ciekawym akcentem były dwie prześliczne japońskie dziewoje, które, uwaga, przyleciały podobno aż z Japonii, żeby zobaczyć w Polsce koncert OZ, a które najwidoczniej wypracowały w trakcie niezliczonych koncertów swoją własną choreografię, którą prezentowały to w tej, to w innej części klubu. Kojarzyło się to trochę z psychodelicznymi klimatami The Ring, Dark Water i innych azjatyckich horrorów i nie wiem, czy panny dogadały się z zespołem, czy to ich inwencja własna, ale dodało to całemu koncertowi pewnego specyficznego smaczku.
Podejrzewam, że każdy prawdziwy macho, który dotąd jedynie machnąłby ręką na zespół pokroju OZ, musiałby zmienić zdanie po zobaczeniu i usłyszeniu tego, co działo się w Uchu. Zespół zabrzmiał bardzo ciężko, a metalowa publika mogłaby się sporo nauczyć od zebranych na sali szczeniar, które zgotowały swoim idolom bardzo gorące przyjęcie i nie przestawały szaleć nawet na moment, do samych bisów.
Jeśli odpalicie sobie na YouTube kawałki „Zenith” i może „Detox”, których nie zabrakło tego wieczora, to zorientujecie się mniej więcej, jaka muzyka leciała na koncercie. OZ prezentowali kiedyś odmianę visual kei nazywaną nagoya kei, która jest ciut mroczniejsza od reszty odłamów, po czym odpłynęli nieco w klimaty a'la X-Japan. Na koncercie dało się więc słyszeć eklektyczną mieszankę wściekłego rockowego grania jak i melodyjnych wstawek przywodzących na myśl gitarę nieodżałowanego Hide z wyżej wymienionego zespołu, który kładł w latach 80-tych podwaliny podgatunek.
Koncert trwał dosyć długo i obfitował w ciekawe elementy typu słanianie się otumanionych głośnością i brakiem tlenu fanek, które odchodziły na moment na bok, żeby po chwili ponownie rzucić się w morze falbanek, koronek, pasków, kropek, nastroszonych włosów, pieszczoch, agrafek, rękawiczek i potu, czy na przykład efektowny stagediving Natsukiego i masa przeróżnych gestów wykonywanych w stronę widowni przez gitarzystów, łącznie z celowaniem z gitary jak z pepeszy i tradycyjnym can't-hear-you. Ciekawym akcentem było specyficzne, powtarzane regularnie przez pałkera solo perkusyjne, które dzieliło cały występ na kilka części, a które z lekko zmienioną końcówką zwieńczyło cały koncert. Niby takie proste, a jakie efektowne.
Podsumowując, fanki i (w mniejszej liczbie) fani, którzy podobno czekali pod Uchem od samego rana, żeby tylko zobaczyć gig, były i byli wniebowzięci. Ja, dwudziestoparoletni dziad, byłem może nieco mniej wniebowzięty, ale zajebiście mi się podobało. Muzyka absolutnie broni się na koncertach, może nawet wypada lepiej, niż na płytach. Obydwie kapele, zagrały z jajcem i z sercem i jeśli chodzi o mnie - tamtego wieczora niczego więcej nie trzeba mi już było. Kto nie był, niech żałuje, się działo.