Szykował się ciekawy wieczór z muzyką instrumentalną. Po zapoznaniu się z próbkami twórczości obu projektów nastawiałem się na najlepsze. Międzynarodowa formacja z prowokacyjną nazwą zdawał się wykonywać jazzowy post metal. Z kolei polski duet robił wrażenie nieco jajcarskie. W składzie tych drugich wypatrzyłem jednak nazwisko poruszającego się sprawnie po różnych gatunkach muzycznych perkusisty, który moim zdaniem gwarantował, że ewentualny kicz będzie tylko pozorny. Łącznie dawało to zapowiedź koncertu finezyjnego, może i wirtuozerskiego, z ewentualnymi niespodziankami.
Konferansjerką od samego początku występu LXMP zajął się Macio Moretti. Nie gadał za wiele, ale chętnie żartował, chociażby w zapowiedzi utworu "Buzia z buzi". Szkoda tylko, że nie używał mikrofonu. Wystarczająco dobrze do publiczności przemawiała jednak warstwa instrumentalna, inspirowana jakby twórczością mistrzów muzyki syntezatorowej i plastikowymi brzmieniami z lat 80., dźwiękami z Atari, a podrasowana nowocześniejszą, połamaną rytmiką. Usłyszeliśmy materiał głównie z ostatniego albumu duetu, zatytułowanego "Żony w pracy". Moretti znaczną część występu, m.in. całe dwa pierwsze utwory, spędził z lewą ręką na klawiszach, generując basy, a bębniąc tylko prawą. Piotr Zabrodzki otoczył się natomiast aż czterema syntezatorami. Po części utworów odrywał od nich ręce, unosząc je gwałtownie w górę. Gdy trzymał dłonie powyżej swej czapki z daszkiem, można było mieć pewność, że to dobra pora na oklaski. Dwaj koledzy wygłupiali się zresztą niemało, pozwalali sobie na drobne improwizacje, w trakcie gry porozumiewali się na różne sposoby, często się uśmiechali. Wyraźnie czerpali ze swojego występu dużo radości, również z błędów, np. gdy Moretti zapomniał przykręcić do statywu tamburyn i w połowie drugiego kawałka starał się jak najszybciej nadrobić stratę, przez co Zabrodzki musiał czekać. Wyluzowani muzycy odpowiedzieli też, chociaż nie od razu, na prośbę pewnego widza, żeby zagrali coś Metalliki - przedostatni utwór 45-minutowego setu perkusista poprzedził fragmentem "One", w którym w oryginale padają słowa "Darkness imprisoning me...". Wydaje mi się zresztą, że w wykonane na bis "Rockit" Zabrodzki wplótł początkowy motyw z "For Whom the Bell Tolls". Na koniec muzycy podziękowali, również sobie nawzajem, i zaprosili widzów do sklepiku, by kupowali ich płyty. Gdy demontowali swój sprzęt, zbierali jeszcze gratulacje od zagranicznych gości, którzy mieli przejąć scenę i publiczność już za piętnaście minut.
Brytyjski klawiszowiec Kit Downes i fiński gitarzysta Kalle Kalima rozłożyli sobie na przyniesionych przez obsługę CRK skrzynkach po piwie posklejane kartki z nutami. Trudno powiedzieć, czy rzeczywiście były im potrzebne, bowiem drugiemu z nich już na początku pierwszego utworu zsunęły się one podłogę i minęło prawie dziesięć minut, zanim znalazł wolną chwilę, żeby je uporządkować. Choć to właśnie ten instrumentalista ze swoimi akcesoriami przyciągał najwięcej uwagi i najmocniej swoim stylem sytuował muzykę grupy w szufladkach - gdzieś między jazzem a rockiem progresywnym - konferansjerką zajmował się dowodzący projektem - wspólnie ze szwedzkim basistą Petterem Eldhem - niemiecki perkusista Oliver Steidle. W trakcie występu parę razy przedstawił siebie i kolegów z zespołu, na powitanie zaś podziękował LXMP i dodał, że po takim supporcie aż boją się grać. Słusznie, bo Polaków nie przebili. W porównaniu do duetu międzynarodowy kwartet o niezaprzeczalnie wysokich umiejętnościach zabrzmiał boleśnie grzecznie, nawet nużąco. Mimo to został bardzo dobrze przyjęty - chociaż na bis go nie wywoływano. W efekcie występ ograniczył się do czterech, w tym m.in. zatytułowanych bodajże "Zombies" i "Flipper", utworów, które zajęły łącznie trzy kwadranse.
Jeden z muzyków Killing Popes w rozmowie z drugim podkreślił, że znajdują się w punkowym klubie. Nie wiem, gdzie występują zwykle, ale rzeczywiście ze swoim repertuarem pasowaliby bardziej do lokalu, którego bywalcy są miłośnikami jazzu i fusion. Z kolei LXMP było w dobrym dla siebie miejscu, ale równocześnie uważam, iż zagrało na takim poziomie, że powinno supportować zagraniczne gwiazdy na festiwalach perkusyjnych. Mogę tylko podejrzewać, że Killing Popes nie utonęłoby w cieniu polskiego duetu, gdyby przyjechało do nas w innym składzie - ale pewności nie mam. Pozostaje mi się cieszyć z występu Morettiego i Zabrodzkiego. Dla nich naprawdę warto było przyjść do CRK.