Deszcz padał od spodu
Chmury pasły się na łące i wiatr
Nie wiał mi w twarz dla odmiany
Ten stan i paranoja codzienności
Cieszyła mnie o dziwo
Drzewa nie miały przyczyny
I kołysały się bez pomyślunku
Raz w tę raz we wtę jak żagiel
Nikt im nie każe
A mimo to szlajały się na wietrze
Wolne, choć nie mogły udać się w podróż
Życia i zdobyć szczyt możlliwości
Miłości też nie zaznają
I oby tak dalej, zazdroszczę im
Kołatania na połaciach jesieni
Gdyż mną pomiatają ludzie
Drzewem być lepiej czasem niż tudzież
Innym człowiekiem bez korzeni
Bez samopoczucia niepowołania
I tęsknoty za wyzwaniem
By wreszcie ruszyć się z miejsca
26 VIII 2006