Najnowsze dokonanie pana Quentina Tarantino otwiera pretensjonalna
kompozycja, pochodząca wprost z klasyka spaghetti westernu, będąca
swoistego rodzaju wizytówką dla tego gatunku. Zapewne znalazła się ona w
czołówce filmu Django Unchained, by pełnić niejako rolę konferansjera w
odniesieniu do samego widza, określając tym samym obszar, w jakim
należy interpretować, to co rozegra się przed naszymi oczami, a co
serwuje nam jego twórca.
Niestety, tylko sam prolog rzeczonego filmu, wpisuje się nieledwie zresztą, w poetykę takiego westernu, jakim uczynił go w swej wizji Sergio Leone i jego liczni w swoim czasie spadkobiercy i naśladowcy.Nie spodziewałem się w rzeczy samej, iż Tarantino, sięgając po ten gatunek, porzuci całkowicie swój warsztat i tym samym odwoła się do jego określonej estetyki, stosując na ten przykład owe długie, panoramiczne ujęcia, kadrowanie twarzy bohaterów czy też skupianie się na detalach wpisanych natrętnie w dramaturgię opowiadanej historii, co czyniło te właśnie filmy kanonem gatunku, ale że chociaż w warstwie fabularnej i specyficznej narracji, odnajdą się jakieś znaczące odniesienia.
Nic bardziej mylnego. Miast wykorzystać bogate zaplecze rekwizytów składających się na scenografie tego typu kina i wpisać je umiejętnie w charakterystyczny i sobie tylko właściwy sposób tworzenia opowieści, on serwuje nam kolejną, krwawą balladę, najczęściej odwołującą się do tego, co zaprezentował nam już w dylogii Kill Bill. Znów mamy więc do czynienia z historią zemsty, podaną w bardzo przerysowany i dynamiczny sposób, graniczący miejscami wręcz z komiksowym kiczem.
Opowieść o czarnoskórym niewolniku, który w drodze do celu u boku swego wybawcy przeobraża się oto w zręcznego rewolwerowca i mściciela, jest niestety zbyt grubymi nićmi szyta i mimo oględnej spójności, ma wiele słabych momentów. Ponoć Quentin Tarantino, pisząc scenariusz, dokonał trawestacji na niemieckiej legendzie o Brunhildzie i Siegfriedzie, przenosząc ich dramat w plenery dzikiego zachodu. O ile więc, sama fabuła filmu, choć i tak mająca wiele do życzenia, jest się jeszcze w stanie obronić, o tyle sam sposób, w jaki została przedstawiona, dla mnie przez to właśnie w jaki gatunek została wpisana jest nie do przyjęcia.
Niestety, filmowa recepta na dobre, rozrywkowe kino, poprzez swoistą żonglerkę gatunkami, mieszaniem stylistycznych form i pełnym ironii, brutalnym łamaniem ustalonych kryteriów, jaką stosuje w swojej twórczości pan Quentin Tarantino, z mojego punktu widzenia zupełnie nie sprawdza się w niszy jaką jest western, a wszelkie zestawienia z Sergio Leone są łagodnie mówiąc mocno chybione. Django Unchained w opinii całej rzeszy "znawców tematu" ma być rzekomo zarówno pastiszem jak i hołdem dla kina spod znaku spaghetti western. Cóż, że pastiszem, to się zgodzę bez najmniejszych zastrzeżeń, bo hołdu się raczej nie doszukałem.
W tym miejscu zmuszony jestem jednak oddać pewną sprawiedliwość, bowiem tym co z pewnością zasługuje na uwagę w tym filmie, to naprawdę dobra i wyrazista gra aktorska, zwłaszcza niedoceniony w tym aspekcie Leonardo Di Caprio. Nie zmienia to jednak faktu, że film jako całość uważam za wybitnie przereklamowaną i słabą. Nie ukrywam głębokiego rozczarowania, bowiem po szumnych zapowiedziach i sięganiu po takie nazwiska jak Sergio Leone czy Ennio Morricone spodziewałem się czegoś zgoła innego, od tego z czym miałem do czynienia. Przyznam, że poniekąd zdezerterowałem już przy scenie rewolwerowej strzelaniny, której towarzyszył w podkładzie soczysty rap, w tym miejscu sam zdjąłem w łeb zbłąkaną kulę z rykoszetu i w zasadzie podziękowałem panu Tarantino, doglądając to arcydzieło do końca już tylko jednym okiem.
Na portalach internetowych, mnożą się praktycznie same zachwyty nad tym filmem, pełne takich epitetów jak "film roku", "jeden z najlepszych westernów kina" i bardzo wysokie oceny, że nie wspomnę już o istnych esejach, w których różnej maści "znawcy" tej "wielkiej sztuki" dokonując iście retorycznych autopsji dowodzą tym samym, ileż to niuansów i metafor zawarł w swym nowym dziele imć Quentin Tarantino. Ja niestety nie dostrzegam w tym filmie nic więcej ponad naprawdę przeciętną rozrywkę, skrojoną dla odbiorcy doskonale odnajdującego się w czystej popkulturze, ale nie mnie zapewne polemizować z kolejnym "kultowym dziełem", które to kultowym, stało się jeszcze na długo przed tym zanim powstało.
Ja postrzegam to jako taki stygmat Andy Warhol'a. Zwykłe, codzienne wypróżnienie tego pana stanowiło już samo w sobie przejaw dyskusyjnej sztuki i poza towarzyski nawias, wystawiany był każdy kto tego nie dostrzegał. Niestety podobne zjawisko można zaobserwować także dziś w odniesieniu do pewnych nazwisk, ale to już kwestia na zupełnie inny temat.