A wszystko zaczyna się od „Olives”. Utworu, który można porównać do kultowej już sceny z filmu „Matrix, w której to Neo wybiera pomiędzy niebieską, a czerwoną tabletką. Pamiętacie? Tutaj zamiast pigułki jest drink. Działanie jest jednak bardzo podobne. Pierwszy utwór na płycie to niejako katalizatorem, który ma za zadanie sprawdzić waszą odporność na zmienność ciśnienia i nastroju. Nie oszukujmy się – „Terria” jest zbudowana z przeciwności i w tym należy upatrywać jej piękno. Kolejny na liście jest „Mountain”, który atakuje nas od razu mocą sprężonej gitar. Trzymając nas tak w sidłach do drugiej minuty. Chwila wyciszenia nie trwa długo. Znowu przyjdzie nam zderzyć się ze ściana industrialnego hałasu. Idzie się wykruszyć. Ale czemu teraz? Tuż przed „Earth Day” nie wypada. Ta rozbudowana, obłędnie podniosła kompozycja, szybko powinna rozwiać wasze wątpliwości, a mocarne uderzenia perkusisty Gene Hoglana wybiją Wam zapewne ostatecznie chęć przerzucenia się na „inny kanał”. Nie jest to płyta, która czaruje swym wdziękiem na całej swej szerokości.
Być może jest to nawet sztuka efektownego układania muzycznych klocków bez większego ładu i porządku, ale póki ktoś kreuję takie solówki jak ta w „Deep Peace”, wszystkie domysły schodzą na dalszy plan. Progresja tego utworu, okazuje się lekko wypaczona przez specyficzny eklektyzm, i wzniosłe smyczkowe pociągnięcia. Dalej jest już trochę inaczej. W nieco sennym utworze „Canada” nie tracąc swej wokalnie tożsamości sporo miesza Townsend. Za to w „Down and Under” na tle rozśpiewanego lidera, robi się dość psychodeliczne, a miejscami nawet pompatycznie. I taki rozchwianie będzie nam towarzyszyć do końca płyty. W „The Fluke” trochę więcej swobody dostaje perkusista, który na wysokości drugiej minuty niemiłosiernie okłada słuchacza masywnym niemalże metalowym brzmieniem. Na „Terri” nie ma zbędnych przerw pomiędzy poszczególnymi utworami. A takie momenty jak „dżdżyste” przejście z wspomnianego „The Fuke” do delikatnego, przybranego piękną melodią „Nobody’s Here” wywołują emocje trudne do opisania. Wszystko to sprawia, że podróż przez nieco surrealistyczny świat Kanadyjczyka, nie jest nudna. „Tiny Tears” miejscami robi wrażenie dość prostego, ale jak na dziesięciominutowy utwór mija bardzo szybko. A do „pokonania” pozostaje nam już tylko jedna kompozycja – nieco rozbujała, ale pewna siebie i mocno krocząca po ziemi do celu - „Stagnanta”.
Terria to płyta, która przynosi ogrom wzruszeń, ale i chwile nieopisanej radości. Nie jest to album bez wad, ale dzieło jedyne w swoim rodzaju, które nagrywa się raz w życiu. Fascynująca teatr sprzeczności i warto mieć tego świadomość.
Tracklist:
01.Olives
02.Mountain
03.Earth Day
04.Deep Peace
05.Canada
06.Down And Under
07.The Fluke
08.Nobody's Here
09.Tiny Tears
10.Stagnant
Wydawca: HevyDevy Records (2001)
Harlequin : Bardzo dobra recenzja i naprawdę dobry album :)