Ciężko jest zacząć recenzję płyty Anaal Nathrakh, gdyż podczas jej słuchania, a także jakiś czas po odsłuchu, człowiek jest tak zniszczony i zdezorientowany, że zupełnie nie wie co się dzieje, nie mówiąc już o tym, żeby był w stanie w jakiś sensowny sposób opowiedzieć co się przed chwilą wydarzyło i wciąż jeszcze trwa. To trochę tak jakby zajmować się układaniem pasjansa podczas lotu w kosmos. Nie tylko ciężko się skupić, ale i skala przedsięwzięcia diametralnie inna. A przecież „Passion” to skala totalna. W wielu momentach przekraczająca granice ludzkiej wyobraźni.
Słuchając Anaal Nathrakh można się poczuć jak w piwnicy, walącego się od bomb, pięciopiętrowego budynku. Niszczycielska eksplozja, przeraźliwy podmuch i tony druzgoczącego z łoskotem gruzu zwalają się na głowę i powodują kompletną demolkę materii i psychiczne wyniszczenie. Cios, który spada na człowieka jest nie do odparcia i zostawia po sobie trwały uraz. We własnym wnętrzu można poczuć kamienny huragan. Jakby w głowie szalała, nafaszerowana głazami trąba powietrzna, która wiruje w nieskoordynowanych kierunkach i obija się od skroni, nieustannie czyniąc nieposkromiony zamęt, powodując palpitacje serca i paraliż mózgu. To jest obłęd.
Efekt ten uzyskany jest za pomocą zmasowanego ataku instrumentalnego i bardzo dużej zmienności. Wszystko jest wyjątkowo gęste i intensywne, a poszczególne motywy następują szybko po sobie i nie zostają na długo w eterze. Każda figura, każde zagranie trwa tylko moment i zaraz zostaje zastąpione następnym. To jest wirujący chaos i nie ma czasu, ani możliwości, aby móc to jakoś ogarnąć i uporządkować. Natłok dźwięku jest bezlitosny i wielowymiarowy. Dzieje się jednocześnie na wielu płaszczyznach, krzywiznach, w wielu zbiorach i macierzach. Jest niesamowicie pogmatwany, bezkreśnie dziki i potwornie przerażający, a dzieła zniszczenia doskonale dopełniają wokale. Zawartość wszelkiego rodzaju wrzasków, wyć, kwików, jęków i zawodzeń jest niewyobrażalna. Ten szał, ten amok, po prostu się udziela. Leżę na łóżku i chociaż się nie ruszam to czuję się jakbym się rzucał i był przypięty pasami. Strasznie się męczę, ale jednocześnie jest mi bardzo dobrze. Stapiam się z pieszczącą mnie katastrofą i staję się jej bezwolną częścią. Nie mam wpływu na to gdzie mnie rzuci, ale wiem, że cokolwiek się nie stanie i tak będę zachwycony. Jestem jak piórko puszczone na sztorm i dla mnie nie ma już odwrotu.
Bo „Passion” to płyta po prostu doskonała. Każdy jej moment jest jak klucz do szczęścia. Jakby mi ktoś serce smołą z pokruszonym szkłem smarował. A jak już wyłaniają się te chóralne przyśpiewki, które, jak gdyby nigdy nic, wybrzmiewają swoimi oderwanymi od rzeczywistości melodiami, to aż nie wierzę własnym uszom. To w ogóle jest znak rozpoznawczy tego zespołu i tu też pojawia się w kilku kawałkach, ale szczególnie jest to widoczne w „Paragon Pariah”. Trudno w to uwierzyć, ale to jest przebój! Normalnie hicior. To trochę jak „Singin’ In The Rain” tylko, że zamiast rain jest pure fucking armageddon. Drugim takim jasnym punktem jest „Drug-Fucking Abomination”, gdzie i gitary momentami przejawiają nieco melodyjności. A poza tym trochę ciężkich zwolnień, industrialnych dewiacji jak w „Post Traumatic Stress Euphoria”, jakichś sampli. W trzydziestu sześciu minutach „Passion” zawarta jest moc siedemdziesięciu innych płyt, a bardziej wściekle po prostu już się nie da.
Tracklista:
01. Volenti Non Fit Iniuria
02. Drug-Fucking Abomination
03. Post Traumatic Stress Euphoria
04. Le Diabolique Est L'Ami Du Simplement Mal
05. Locus Of Damnation
06. Tod Huetet Uebel
07. Paragon Pariah
08. Who Thinks Of The Executioner?
09. Ashes Screaming Silence
10. Portrait Of The Artist
Wydawca: Candlelight Records (2011)
Ocena szkolna: 5