Moczy mi dywan. Sąsiad z góry znów sika na mój sufit.
Więcej chcę cię brać. Z garści do garści, wpychać do kuferka, zalepiać przestrzeń pokoju. Wyrywać ci oddechy z gardła słodkie słowa. Rzygaj. Zmiętoszę ci twarz wieczorem. Na dobranoc. Zedrę stanik, wygnę nogi, zliże ci linie papilarne, pieprzyki, blizny, zmarszczki. Jesteś teraz jeszcze bardziej bezimienna niż ja. To dobrze, pasujemy kolorami. Będziemy miały rocznicę, to już setna spocona pościel. Lampa z zadymioną żarówką, parzy cię? Parzy kochana? Gdy zgniatasz ją udami wygląda jak kryształki lodu. Tak łatwo jest przemycić coś pięknego we własną chwilę. Rano zwijam kłęby twoich włosów. Nie warto nikomu zbyt mocno ufać, później można stracić impet w pięściach. Zbyt lekko się wtedy uderza w znienawidzone policzki. Pociąga to za sobą wyrwy w pewności siebie i świadomości dobrego dnia oraz dobrego ułożenia ciała. Ciało mówi. Sonetami, ciągami, algorytmami, symfoniami. Delikatnie frunie unosząc się tuż nad betonowym chodnikiem. Wygina w grymasie bólu brzuch w tych, głowę w przód, ramiona do środka. Usta krzyczą i to są kiczowate portrety z galerii na rogu. Ciało jest tylko w klatce na obrazie, albo na zdjęciu. Bo ciało patrzy wtedy na siebie i myśli 'ooo ciało widzisz ciało !' i wtedy wie, że istnieje. Wtedy się gnie, wyciąga jak kocur, mruczy, pogwizduje zaczepnie. Śmieje się.
Na dworze zaduch, osiedlowi otwierają okna. Zza otwartych okien życie wylatuje. Tłucze się o bruk. Strzępki pozostają na parapecie, to te które bały się skoczyć. Zachowawcze strzępki, które zawsze zostają, dlatego ludzie tak narzekają na monotonie. To sekret. Nigdy nie otwieraj okien, życie pełne życia zawsze wyskoczy, popędzi. I cóż zrobić gdy już martwe ciałko życia leży rozwalone na podwórku. Dzieci zajeżdżają je wózkami z gumowymi bobasami w środku, tratują rowerami, bazgrzą kredą. Dzieci się bawią, mają swoje życia na smyczy, boją się tylko potwora z szafy. Już po życiach. Rozwarte szyby skrzypią z gorąca. Z ciemnych i dusznych wnętrz wystają siwe gruzy zmarszczek, zazdrośnie chłoną zdrowe wachlarze małych główek. Lekarz zalecił dużo słońca, lekarz zalecił czekać do końca, brać pigułki, spacerować. Starość nie daje spać, nie pozwala przymknąć oczu. Nie daje wytchnienia czy ulgi. Miażdży. Stojąc w kolejce do sklepu po bułki jest przepychana, krzywo na nią patrzą, jeżeli w ogóle patrzą, z politowaniem ją obchodzą. By tylko nie dotknąć, nie zarazić się cholerną niedojdą, nie zbrudzić czystej młodzieńczej gładkości. Gruz zmarszczek niepewnie wysuwa się zza grubej firanki, ostrożnie przygląda się jak świat przelatuje obok. Za szybko leci - nie da się wskoczyć. Odpływa do wewnątrz kuchennej ciemności.Więcej chcę cię brać. Z garści do garści, wpychać do kuferka, zalepiać przestrzeń pokoju. Wyrywać ci oddechy z gardła słodkie słowa. Rzygaj. Zmiętoszę ci twarz wieczorem. Na dobranoc. Zedrę stanik, wygnę nogi, zliże ci linie papilarne, pieprzyki, blizny, zmarszczki. Jesteś teraz jeszcze bardziej bezimienna niż ja. To dobrze, pasujemy kolorami. Będziemy miały rocznicę, to już setna spocona pościel. Lampa z zadymioną żarówką, parzy cię? Parzy kochana? Gdy zgniatasz ją udami wygląda jak kryształki lodu. Tak łatwo jest przemycić coś pięknego we własną chwilę. Rano zwijam kłęby twoich włosów. Nie warto nikomu zbyt mocno ufać, później można stracić impet w pięściach. Zbyt lekko się wtedy uderza w znienawidzone policzki. Pociąga to za sobą wyrwy w pewności siebie i świadomości dobrego dnia oraz dobrego ułożenia ciała. Ciało mówi. Sonetami, ciągami, algorytmami, symfoniami. Delikatnie frunie unosząc się tuż nad betonowym chodnikiem. Wygina w grymasie bólu brzuch w tych, głowę w przód, ramiona do środka. Usta krzyczą i to są kiczowate portrety z galerii na rogu. Ciało jest tylko w klatce na obrazie, albo na zdjęciu. Bo ciało patrzy wtedy na siebie i myśli 'ooo ciało widzisz ciało !' i wtedy wie, że istnieje. Wtedy się gnie, wyciąga jak kocur, mruczy, pogwizduje zaczepnie. Śmieje się.
Boli radość spoza framug, w domu tak bezpiecznie i cicho. Gdy przechodzisz przez próg rozlewasz się morzem po domu. To jest twoje łóżko i ta szafa i pralka nowiutka i komputer spokojny. Przyjemny szumek bez którego już nie możesz się obejść wypełnia głowę. Zalewa cię fala kolorów, zwycięstwo prawdy której możesz dotknąć przez monitor, mieć na własność, dla siebie mieć i na zawsze, kiedy tylko zechcesz, wystarczy nacisnąć guzik. Ufff. Nerwy opadają. Kiedy w łóżku marzysz już tylko o tym by przycisnąć do siebie żywe i twarde dłonie, chropowaty policzek, orientujesz się, że jest już stanowczo za późno bo nie potrafisz opuścić cierpliwego przyjaciela. W końcu upierdliwie boli przez to głowa. Przez to i przez wszystko inne. Zewnątrz przytłacza, bardzo mocno wgniata w posadzki, wyrywa się to co naprawdę można ścisnąć, wylewa z rąk. Świat nie równa się światu.
Z perspektywy ławki blok w górze tworzy figlarną kopułę koślawych okiennic. Z dachu kapie smoła. Zawsze jest z nim o czym pogadać, zawsze zażartować jest o czym. Pożyczyć trochę myśli, wytargać wspomnienie z jego objęć. Podzielić się sobą. Wiśniówka z butelki nie dodaje im odwagi i tak przecież są odważni, po prostu im smakuje. Tak, smakuje im. Trochę za słodka i siarczysta ale w gruncie rzeczy da się przełknąć. Tak przyzwyczaili się, to oszczędność, potrafią zmienić kształt do każdej sytuacji. Dopasować się, to dziś ważne. Piją, rozmowa zawija ogonki, koślawi zdania, kołysze bramą. Jeszcze chwila i tyłek będzie ważyć tonę. Wbijają kumple z osiedla obok. Jointy. Wbijają jointy. Chwalą się wyczynami, zmyślają, w pierwszej kolejności pragną tylko sami w takich siebie wierzyć. Z całego tego tornada lekkiej atmosfery wyłania się sąsiadka. Bez komentarza, zero komentarza. Szara mycha. Nie dziabnięta istotka, nie wbita na widelec, sztywna jak krochmal. Nawet nie zwracają na nią uwagi, wiedzą, że nawet na to nie zasłużyli.
Sąsiadka, natomiast, zasłużyła na coś ważnego, wielkiego. Tak jej się wydaje. Szuka błysków, wiatrów wielkich, sztormów. Wierzy w miłość, wielką szaloną burzę pocałunków. Ciche lekkie szepty, lepką skórę. Wierzy w to. W wybuchy śmiechu, niepohamowanych czułości. Codziennie czeka na grom, piorun z nieba. Niech ją walnie. Niech jej walnie w łeb. Nic nie przychodzi, ona wychodzi a to odchodzi. Ona szuka, czeka cierpliwie, rozkłada ręce. Zawsze za mało zaspokaja pragnienia. Gdy tak dużo się oczekuje trzeba wiedzieć, że to jest ścieżka bez wyjścia. Ślepa ścieżka w otchłań nieprzytomnych niedoścignień. Delikatne kamienie upuszcza na drogę, wyskakują te kamienie z brzucha, z oczu. Za ciężko tej małej. W takich sytuacjach bierze aviomarin, droga jest łatwiejsza a ona nie ma mdłości. Ani ości.
W gruncie rzeczy to sąsiad z góry jest dobrym sąsiadem, zawsze pożycza cukier. On tak jak ja rozpuszcza kryształki cukru na języku. Tak to dobry sąsiad. Lepiej nie mogłam trafić.
nida : dr faustus oczywiście myślę, że to możliwe z racji zbyt dużego pr...
nida : droga kontragekon odczuwam chorą satysfakcję z Twojego przeczytania t...
kontragekon : A mnie naprawde szczerze sie nie podoba. Wole juz Maslowska albo Dieniezkin...