Przaśne lata dziewięćdziesiąte to nie tylko karnawał tandety i przepychu, lecz także czas przemian i rewolucji. Widać to w wielu dziedzinach, w tym również w kulturze, która była głodna nowych wrażeń. Zmęczona glam metalem i “Dynastią” szukała kontrastów i różnorodności. W odpowiedzi na wybredne gusta, świat filmu i muzyki zaskoczył ciekawym spojrzeniem na sztukę. Pojawiły się nowe gatunki muzyczne, a stare przeżyły swój renesans, i to w zupełnie innej odsłonie. Na mapie artystycznych objawień nie mogło zabraknąć buntowników, którzy chcieli narozrabiać, ale nie do końca im to wyszło…
Miejsca w panteonie gwiazd było mało i trzeba było rozpychać się łokciami, aby choć na chwilę założyć koronę. Niektórym się udało i do dziś uznawani są za legendy. Lecz są również tacy, którzy musieli obejść się smakiem i oglądać sukces innych, stojąc w cieniu własnych błędów. Taki los spotkał świetnie zapowiadającą się grupę z Irlandii Therapy?, której być może zabrakło pokory, aby bez bólu i wyrzeczeń udźwignąć ciężar sławy. Wydana w 1995 roku płyta “Infernal love” okazała się bestsellerem, który otworzył zespołowi wrota do międzynarodowej kariery. To trzeci album kapeli, dzięki któremu muzycy wyszli z garażu i mogli zaprezentować twórczość znacznie szerszej publiczności. Ale, czy tak naprawdę chcieli wychodzić z podziemia? Może było im tam dobrze, a chwilowa popularność to zwykły kaprys muzycznych rebeliantów?
Okres, w którym powstał krążek był płodny dla wielu artystów. To właśnie wtedy Alice in Chains wydał album o tej samej nazwie, a Oasis wypuścił w świat najlepszą w swoim dorobku płytę “(What’s the story) Morning glory?”, która ugruntowała jego pozycję jednej z najważniejszych grup w historii brytyjskiej muzyki rozrywkowej. Therapy? musiała stanąć w szranki z największymi, tym bardziej, że ówcześnie na Wyspach Brytyjskich królował britpop, a w Stanach Zjednoczonych grunge, z którym zespół mocno się identyfikował. Przebicie się z nowym materiałem w czasach, gdy rodacy wzdychali do braci Gallagher, a świat pogrążył się w żałobie po Kurcie Cobainie, było dość karkołomnym wyzwaniem. Jednak chłopaki pokazali klasę i wbrew grawitacji nie upadli na dno, lecz wpisali się w britpopowe środowisko, łagodząc brzmienie podrapane punkrockowym pazurem.
“Infernal love” jest mniej chuligańską płytą, niż jej poprzedniczki (“Nurse” i “Troublegum”). Do tej pory zespół był dość wierny punkowym korzeniom, ale ten album pokazał inne oblicze muzyków. Tego oczekiwał lud: więcej igrzysk i kolorów. I faktycznie muzyka zawarta na wydawnictwie to z jednej strony solidny rock’n’roll, balansujący na granicy art rocka i punka, z drugiej zaś to taneczne melodie, rodem z popowego świata kwiatów i folkloru. Utwory oparte są na chwytliwych riffach i dynamicznych motywach muzycznych. Słychać w nich rasowe, klasyczne brzmienie, pozbawione nadmiernej otoczki i wzbogacone niekiedy pięknymi smyczkami. Choć większość nagrań to prawdziwa ściana dźwięków, zespół doskonale radzi sobie także w delikatnym repertuarze, co słychać nie tylko na tej płycie. Muzycy potrafią budować nastrojowość, dzięki czemu kompozycje wydają się bardziej zmysłowe i uniwersalne. Duża w tym zasługa wokalisty, Andy’ego Cairnsa, który operuje zachrypniętą barwą głosu, łączącą rockową drapieżność z balladową łagodnością.
Płyta jest spójna, ale mimo wszystko różnorodna. Nie brakuje na niej psychodelicznych dźwięków, jak chociażby w otwierającym “Epilepsy”, a także wolniejszych momentów, zaaranżowanych na modłę rockowych ballad (“A moment of clarity”) lub nawet sonetów miłosnych, gdzie na pierwszy plan wysuwają się nastrojowe smyczki (“Bowels of love”). Zresztą, to właśnie one odgrywają ważną rolę w twórczości Therapy? Są obecne w wielu nagraniach, podkreślając ich niespokojny charakter. Wielbiciele połamanych riffów także znajdą coś dla siebie. “Bad mother” to zaśpiewany w konwencji melorecytacji utwór, który brzmi niczym spowiedź znudzonego kochanka. Kawałkiem, który najbardziej nawiązuje do punkowych źródeł zespołu, jest “Misery”, w którym słychać specyficzne dla gatunku brzmienie i zaśpiewy w stylu The Offspring. Podobnie jest w przypadku “Loose”, które przenosi nas prosto na kalifornijskie plaże, kipiące kiczem i kolorem.
Nagraniem, na który warto zwrócić uwagę jest “Jude the obscene”, mocno kojarzący się z dokonaniami Foo Fighters - jest zadziorny i hardrockowy, a jednocześnie bardzo liryczny. Prawdziwa wisienka na torcie to zamykający płytę utwór “30 seconds”. Jest w nim coś tak złowieszczego, a zarazem czarującego, że nie sposób oderwać się od głośników. Jest nie tylko pełen młodzieńczego buntu, lecz jest w nim także świeżość i wiara. Jednak czarnym koniem tych wyścigów jest “Diane”, która w największym stopniu przyczyniła się do rozsławienia zespołu na całym świecie. Choć oryginalnie utwór wykonuje Hüsker Dü, muzykom z Therapy? należy się ogromny szacunek za tak odważne podejście do nowej aranżacji. To jedna z rzadkich sytuacji, gdy cover bije na łeb pierwowzór, wywołując łzy i dreszcze. Wersja Irlandczyków jest surowa i minimalistyczna, gdzie motyw muzyczny został zbudowany jedynie na dźwiękach wiolonczeli i hipnotycznym śpiewie Cairnsa. W ten sposób panowie nie pierwszy raz udowadniają, że są wybitnymi odtwórcami, a jednocześnie kreatorami nowej jakości. Już we wcześniejszych latach wzięli na warsztat utwory kultowych wykonawców, m.in. Joy Division i Elvisa Presleya. Poza “Diane” na największe uznanie zasługuje przeróbka “Breaking the law” Judas Priest oraz “Nice N’Sleazy” The Stranglers. Słuchanie tych wersji to prawdziwa przyjemność i doznania artystyczne na najwyższym poziomie.
Dzięki “Infernal love” Therapy? przebiła się do mainstreamu i miała szansę, by zamieszać w światku muzycznym. Panowie jednak nie wykorzystali swoich pięciu minut i bańka mydlana szybko pękła. Pomimo że ten album jest bardzo przebojowy, to poprzednie dokonania zespołu są bardziej wiarygodne i autentyczne. Czuć w nich intensywny smak surowego mięsa i ostry zapach benzyny. Nie przeszkadzają nawet stylistyczne niedociągnięcia, bo drzemie w nich prawdziwy diabeł i niepokorny duch. Tego właśnie na tym krążku brakuje. Być może jest zbyt poprawny i poukładany, co stanowi zarówno wadę, jak i zaletę. Ale dzięki temu kompozycje są zwarte i utrzymane w podobnym klimacie - jest dużo krzyku i chaosu, lecz również nostalgii i poezji. Cairns jako wokalista i autor tekstów bardzo dba o szczerość przekazu i doskonale oddaje dramatyzm każdego z utworów.
Choć Therapy? uznawana jest za brytyjską odpowiedź na amerykański grunge, płynie w niej zupełnie inna krew. Twórczość zespołu zdaje się być bardziej nonszalancka, a jednocześnie prymitywna i miejscami dość ordynarna. Jako piewcy punkrockowej ewangelii znakomicie wpisali się w jej buntowniczy i niewybredny krajobraz. Lecz pomimo świadomie obranego kursu, płyta “Infernal love” odbiega od utartego wcześniej szlaku. I nie warto tego oceniać pod kątem dobrej lub złej decyzji. Pytanie, czy w ich brudnym garażu jest jeszcze miejsce na podwórkową, szczerą do bólu sztukę. Sztukę, której nie da się zamknąć w żadnych ramach, ani sprzedać za paczkę papierosów. Bo tak naprawdę jest warta dużo więcej, niż kilka funtów przegranych po pijaku w pokera.
Data wydania: 12 czerwca 1995
Wydawca: A&M