Wracać wciąż do domu Le Guin
Zmierzch Bogów
Recenzje :

Savatage - Edge Of Thorns

Pośród tysięcy albumów, które rok w rok zalewają rynek, pojawiają się albumy, które pomimo swojego geniuszu nigdy nie będą miały szans na stanie się klasykami. Savatage, nie ważne do jakiego nurtu muzycznego zaliczyć to co grają, nigdy nie był zaliczany do pierwszej ligi gatunku. Kiedy w 1993 roku ukazał się "Edge Of Thorns" krytyka była zachwycona albumem, ale pomimo to zespołowi nie udało się wedrzeć do pierwszej ligi. "Edge Of Thorns" jest pierwszym albumem z nowym wokalistą Zacharym Stevensem, który zastąpił Jona Olive. Zmiana na stanowisku frontmana znacząco wpłynęła na kompozycje, gdyż zespół potrafił stworzyć w ramach dosyć sztywnych i raczej niewyszukanych struktur cos pięknego, przejmującego, ambitnego, a zarazem porywającego.
Omawiany tutaj krążek, to prawdziwy epicki power/heavy/thrash podrasowany odrobiną progmetalu w stylu Fates Warning jak i hardrockiem w stylu Whitesnake. Album posiada bardzo poetycka formę, jest pełen przepięknych, ujmujących melodii, posiada przygnębiającą atmosferę, a mimo tego melodie są przebojowe i porywające, ale w żadnym wypadku ckliwe - same kompozycje, całkiem przypadkowo stały się epitafium człowieka, który odcisnął największe piętno na tym albumie, a mianowicie Crissa Olivy.

To co wyczynia ten bardzo niedoceniony i zapomniany gitarzysta, powoduje, ze zapominam o takich tuzach jak Hammett, Friedman, Dimebag czy o 95% innych herosów gitary. W grze Olivy jest mnóstwo pasji, żywiołu, ognia i przepięknych melodii. Jego gra jest bezbłędna technicznie, pełna technicznych fajerwerków, które nie powodują odruchów wymiotnych. Każdy dźwięk wydaje się być wyważony i potrzebny. O ile jeszcze riffy utrzymane są w standardowej konwencji, to solówki ... zabijają to za słabe słowo.

Już otwierający płytę utwór tytułowy - utrzymany w kroczącym tempie, z akompaniamentem pianina pokazuje zespół w pełnym biegu. Stevens jawi się jako wokalista mocnym, zdecydowanym, a zarazem bardzo emocjonalnym glosie - barwa przypomina troszeczkę "brudniejsza" wersje Tony'ego Martina z Black Sabbath. Pomijając fakt, ze utwór ma jedną z piękniejszych melodii jakie dane było mi usłyszeć, to solo Olivy zagrane z rytmem rodem ze szwajcarskiego zegarka wprawia w konsternację. A to dopiero namiastka. "He Carves His Stone" to już prawdziwa eksplozja talentu - najpierw przejmująca melodia w solówce, a kiedy utwór przyspiesza Oliva pokazuje, że gryf jest dla niego za krótki, a gitara ma za mało strun - tappingi gonią wykostkowania, dzieje się tutaj wiele. Niewiele inaczej jest w "Lights Out" ze skandowanym refrenem. Jeśli dodam, ze takie utwory jak mroczny "Degrees Of Sanity", odrobinę balladowy "Follow Me" czy absolutny majstersztyk w postaci "Conversation Piece" z whitesnakowym feelingiem, posiadają tak przejmujące i intrygujące melodie, oraz solówki jedne z lepszych jakie w życiu słyszałem (zwłaszcza "Conversation Piece" - cudeńko) to powinniśmy otrzymać namiastkę obrazu tego albumu. Na krążku mamy także marszowy, ciekawy rytmicznie "Damien", gitarową miniaturkę w postaci "Labirynths", fortepianowe cacko w postaci "Exit Music", balladowe "All That I Bleed" czy absolutnie fantastyczny, akustyczny "Sleep" z piękną melodią i wyciszonym głosem wokalisty.
Nie mam żadnych wątpliwości, ze "Edge Of Thorns" jest szczytowym osiągnięciem zespołu. Stevens świetnie wpasował się w zespół, a utwory pomimo patetyczności nie są w żaden sposób tendencyjne, ckliwe czy wymuszone. Każdy utwór na tym albumie to klasa sama w sobie. I pomimo tego, ze zespół nie wprowadza niczego nowego, nie rewolucjonizuje gatunku, to mało komu udało się przelać tyle emocji na dźwięki a jednocześnie nie pozbawić utworów dynamiki, czadu i melodii. Chociażby to świadczy o tym, ze muzycy Savatage są dobrymi kompozytorami. Oddzielny hołd należy się Crissowi Olivie, który tym albumem ośmieszył gitarzystów wychwalanych przez krytyków pod niebiosa. Solówki choćby z "He Carves His Stone", "Degrees Of Sanity" czy "Conversation Piece" powodują u słuchacza z wrażenia stan przedzawałowy.
Los chciał, ze jeszcze w tym samym roku świat stracił fantastycznego gitarzystę. Criss Oliva zginął będąc potraconym przez pijanego kierowcę. Ci jednak, którzy pamiętają o tym zapomnianym muzyku, są świadomi jego geniuszu.

R.I.P. Criss Oliva (1963 - 1993)

Wydawca: Steamhammer Records (1993)
Komentarz
Średnia ocena: 0
Oceny: 0
starstarstarstarstar

Podobne artykuły