Starość nie radość, jak to niektórzy zwykli mówić. Często zdarza się, że po przejściu w stan spoczynku, zasłużoną emeryturę, człowiek odczuwa wewnętrzną pustkę. Ową pustkę przeważnie trudno jest w jakikolwiek sposób zapełnić, a przez brak zajęcia, którym to dany człowiek się parał łatwo popaść w marazm i nuda staje się nie do opisania. W takiej sytuacji, patrząc z perspektywy czasu, mimo wcześniejszych narzekań, które to wynikają po prostu z natury ludzkiej człowiek stwierdza, że to co robił wcześniej przynosiło mu mniejsze bądź większe zadowolenie.
Powyższy wywód nie tyczy się tylko zwykłych ludzi, a przed wszystkim tyczy się artystów a muzyków już w szczególności, jako że nie lubią tkwić w muzycznym niebycie zbyt długo. Jak się okazało ostatnio, powroty na muzyczną scenę w wielu przypadkach nie muszą oznaczać, że przerwa jaką zafundowali sobie muzycy dobrze wpłynęła na ich warsztat kompozycyjny. W wielu przypadkach można mówić o wielkich rozczarowaniach na całym świecie, przykłady nasuwają się same powrót The Crown, Immortal, Iron Maiden. Płyty tych zespołów są po prostu poniżej oczekiwań, ale czy możliwości? Do tego zacnego, co by nie było, grona dołączył niestety mój ulubiony przedstawiciel heavy metalu – niemiecki Running Wild.
Pamiętam jak w 2009 roku lider zespołu Rolf "Rock 'N' Rolf" Kasparek zapowiadał po dość słabej „Rouges En Vogue” (2005), że występ na festiwalu Wacken będzie ostatnim koncertem i zarazem wydawnictwem zespołu, albowiem było wiadome już długo wcześniej, że zapis z tego wydarzenia zostanie wydany zarówno na CD jak i na DVD. Kasparek słowa dotrzymał i w 2011 na rynek trafił „The Final Jolly Roger”. Co ciekawe, fani za pośrednictwem internetowej strony zespołu głosowali jakie numery chcą usłyszeć na ostatnim w karierze tego zasłużonego bandu.
Jak czas pokazał chęć tworzenia, koncertowania była silniejsza. Już w 2010 roku pojawiały się informacje, że Running Wild nagrywa nowy album, na które to jedni reagowali śmiechem, natomiast drudzy traktowali te niusy dość poważnie. Ja mówiąc, szczerze należałem do tej pierwszej grupy fanów, argumentując to tym, że jak Niemiec to Niemiec i jak powiedział tak zrobi. Nie miałem racji.
Okazało się, że wszystkie pogłoski o muzycznym powrocie Running Wild były prawdziwe i 24 kwietnia bieżącego roku na półki sklepów muzycznych na całym świecie trafił najnowszy, 14 już album zespołu – „Shadowmaker”.
Mając na uwadze (jak już wcześniej wspomniałem) powroty muzyczne dość sceptycznie podchodziłem do tego wydawnictwa. Niestety zamiast pozytywnego zaskoczenia doznałem jak zdecydowana większość fanów wielkiego rozczarowania. Wiadomo, że nikt kto zna tę kapele nie oczekuje od niej żadnej rewolucji w brzmieniu czy sposobie grania, ponieważ o takowej nie może być mowy i takiej po prostu nie będzie.
Odnoszę wrażenie, że w tym wypadku jest tak jak w życiu – im bardziej się starasz zrobić coś dobrze, to tym bardziej ci nie wychodzi. W moim odczuciu Kasparek, jak zresztą każdy artysta, chciał nagrać świetny album i z pewnością dał z siebie wszystko jednakże okazało się to za mało aby materiał na tym wydawnictwie można określić mianem – dobry.
Nie ma co się oszukiwać i oczekiwać, że Running Wild nagra album wybitny jak to było chociażby w przypadku „Death Or Glory” (1989), „Pile Of Skulls” (1991) czy „Black Hand Inn” (1994). Mimo wpadki za jaką uważam „Shadowmaker” sądzę, że w Kasparku tkwi jeszcze jakiś potencjał kompozytorski i że doczekamy się dobrego albumu.
Co do samego „Shadowmaker” odnoszę wrażenie, że ten krążek został nagrany na siłę z tym, że nie wynikało to z chęci szybkiego wywiązania się ze zobowiązań kontraktowych a z chęci grania i przekonania o tym, że nowe riffy i pomysły są dobre. Nie tędy droga Panie Kasparek.
Płyta zawiera 10 kawałków utrzymanych jak na Runninga w wolnym tempie - to jest pierwszy zarzut (zdecydowania brak tu szybkości); druga uwaga tyczy się solówek, które są kompletnie nieprzemyślane i zagrane jakby na kolanie na odpierdol (a przecie tak raczej nie było); a po trzecie ten album nie jest w ogóle spójny.
Jedyny numer, który zasługuje na uwagę, to całkiem niezły „Me & The Boys”, który sposobem zagrania i melodią lekko przypomina „Chains & Leather” z płyty „Branded And Exiled”. I to było na tyle. Moim zdaniem to zdecydowanie za mało jak na możliwości i umiejętności kompozycyjne Kasparka. Nawiązując do znanej polskiej komedii – brak tu finezji i polotu na tej nudnej płycie.
Reasumując. Nigdy nie myślałem, że tak powiem bądź napiszę o płycie jednego z moich ulubionych zespołów w ogóle. Niestety taka jest smutna prawda lecz mimo wszystko z optymizmem patrzę w przyszłość i mam nadzieję, że następny krążek legendy będzie o niebo lepszy od opisywanego ponieważ gorzej to chyba być nie może.
Ocena: 5/10
Tracklista:
01. Piece Of The Action
02. Riding On The Tide
03. I Am Who I Am
04. Black Shadow
05. Locomotive
06. Me & The Boys
07. Shadowmaker
08. Sailing Fire
09. Into The Black
10. Dracula
Wydawca: SPV Records 2012
Harlequin : ja nawet nie usiłuje juz tego słuchac :((
Sumo666 : O ile się nie mylę jest to jakaś reedycja drogi Gniewomirze :D A słucham...
lord_setherial : Straszna chujnia. Nic do mnie niestety nie przemawia.